Выбрать главу

– Los klasztornego matołka – przerwał milczenie Samson – bynajmniej nie przesądził się z momentem, w którym ujrzałem Marketę. Wtedy, pod Kolinem, w szulerskim zajeździe…

– Zrobiłeś wówczas to, co musiałeś zrobić. Pamiętam twoje słowa. To, czego byliśmy świadkami w szulerni, wykluczało obojętność i bezczynność. Stało się więc to, co musiało się stać.

– To prawda. Ale pogrążyłem się dopiero później, w Pradze. W dniu, gdy po raz pierwszy się do mnie uśmiechnęła. Quando mi volsi al suo viso ridente

Kunszt i natura, co się o to kuszą.

Czy w kształcie żywym, czy w kreślonym dziele,

Aby przez zmysły zawładnąć nad duszą -

Razem zebrane nie miały tak wiele

Władzy, jak cud ten, którym mię olśniła,

Kiedy zajrzałem w jej oczu wesele.

– A taka biła z niej poświata – Samson ni to deklamował, ni to mówił – jakby Bóg szczęsny wstąpił w jej oblicze. I zawładnęła mą duszą… Ech… Przepraszam. Wiem, że to banał, rzecz banalna, nic na to nie poradzę. Ale powinienem się powstrzymać i przynajmniej tego nie rozgłaszać. Ale może dobrze się stało? Może to dobry wstęp do tego, co chcę ci powiedzieć?

– A co chcesz mi powiedzieć?

– Że odchodzę.

– Teraz?

– Jutro. To już ostatni raz. Cheb to już ostatnie miasto, do którego wejdę z wami. Odszedłbym już dziś… Ale coś mnie powstrzymuje. Jutro jednak definitywnie kończę z tym wszystkim. Odchodzę. Wracam do Rapotina. Do niej. Wracaj ze mną.

– Po co? – spytał gorzko i z wysiłkiem Reynevan. – Po co mam wracać? Co, lub kto, tam na mnie czeka? Jutta nie żyje. Kochałem ją, a jej już nie ma. Co mi pozostaje? Też czytałem Dantego Alighieri. Amor condusse noi ad una morte, miłość nas śmiercią położyła w grobie. Na nic innego nie czekam. Z równym więc skutkiem mogę na to czekać tu, w tej armii. Pośród tej rzezi.

Samson milczał długo.

– Jesteś w ciemności, przyjacielu – powiedział wreszcie. – W ciemności gorszej niż ta, w którą odszedł prawdziwy Samson. Obu nas to spotkało. Oczekiwaliśmy światła, a oto ciemność. Jasnych promieni, a kroczymy w mrokach. Jak niewidomi macamy ścianę i jakby bez oczu idziemy po omacku. Potykamy się w samo południe jak w nocy, w pełni sił jesteśmy jakby umarli. I tęsknimy do światła. Do światłości. Wziąłeś z Alighieriego niewłaściwy cytat. Podpowiem ci właściwszy. Sta come torre ferma

Mocny jak wieża bądź, co się nie zegnie,

Chociaż się wicher na jej szczyty wali.

– Nie ma we mnie już mocy. Nie ma mocy tam, gdzie nie ma nadziei.

– Nadzieja jest zawsze. Nadzieja to światłość wiekuista. Lux perpetua. La luce etterna.

O luce etterna che sola in te sidi,

sola t’intendi, e da te intelletta

e intendente te ami e arridi!

– Jestem zbyt zmęczony, by zdobyć się na optymizm.

– Dobranoc, Reinmarze.

– Dobranoc, Samsonie.

* * *

Ze wschodem słońca zaczęło się. Ryknęły bombardy, huknęły foglerze i szlangi, zagrzmiały moździerze, skrzypnęły ramiona praków, na miasto Cheb spadł grad pocisków. Całe przedpole zasnuła gęsta zasłona białego dymu.

Osłonięci pawężami i tarasami taboryci zwartym szykiem zbliżali się do murów, ale Prokop nie dawał rozkazu do szturmu. Wiedziano, iż hejtman chciał uniknąć strat, wolał, by miasto poddało się i okupiło, ciężki ostrzał miał tylko zmiękczyć obrońców. Toteż nie żałowano prochu ani kul.

Ale Mikulasz Sokół, zachęcony niemrawym oporem od strony południowej, zaatakował na własną rękę. Pod bramę podsadzono beczułkę z prochem, gdy wybuchła, w dym runął oddział szturmowy.

Wewnątrz, na przedbramiu, w wylocie ulicy, napastników osadził w miejscu kontratak. Z rotą atakujących zderzyła się rota obrońców. Jedni i drudzy uzbrojeni byli głównie w broń drzewcową, halabardy, gizarmy, sudlice, spisy i rohatyny, co dało efekt zderzenia się dwóch jeży. Zwarli się z rykiem i wrzaskiem, z rykiem i wrzaskiem odstąpili, zostawiając na bruku kilka ciał. Pochylili drzewca i zderzyli się znowu, wśród szczęku i zgrzytu. Czesi bili się z Czechami, jak wynikało z wymiany obelg.

– Psi hlavy!

– Zkurvysyni!

Reynevan chwycił upuszczoną przez kogoś sudlicę i chciał skoczyć w zamęt, ale Szarlej powstrzymał go mocnym chwytem.

– Nie graj zucha! – przekrzyczał bitewną wrzawę i huk dział z przedpola. – I nie szukaj śmierci! W tył, w tył, do bramy! Zaraz nas stąd wyprą! Uwaga na tych w oknach! Widzisz?

Reynevan widział. Rzucił sudlicę, chwycił kuszę, wycelował, strzelił. Trafiony kusznik wyleciał z okna na piętrze. Reynevan napiął kuszę, nałożył bełt.

– Bij!

– Hyr na nich!

Na przedbramiu, między palącymi się już domami, dwa najeżone żelazem oddziały zwarły się znowu, ślizgając we krwi. Trzaskały zderzające się drzewca, wrzeszczeli walczący, wyli ranni. Samson uniósł się nagle, całkiem wystawiając na pociski.

– Słyszycie?

– Co?

– Niczego nie słyszymy! – wrzasnął Szarlej. – Wycofujmy się! Prokop nie da nam wsparcia! Wynośmy się stąd, nim nas zatłuką!

– Słyszycie?

Początkowo hałas bitwy głuszył wszystko. Ale potem i ich uszu dobiegło to, co usłyszał Samson.

Płacz dzieci. Cienki i rozpaczliwy płacz dzieci. Z pobliskiego, huczącego już pożarem domu.

Samson wstał.

– Nie rób tego! – krzyknął Szarlej, blednąc. – To śmierć!

– Muszę. Inaczej nie można.

Pobiegł. Po chwili wahania skoczyli za nim. Reynevana prawie natychmiast odepchnęli i zablokowali cofający się po kolejnym zwarciu taboryci. Szarlej zmuszony był umykać przed żelaznym jeżem napierających obrońców. Samson przepadł.

Taboryci pochylili sudlice i rohatyny, z wrzaskiem skoczyli na obrońców. Dwie roty zderzyły się z impetem, skłuwając wzajemnie. Bruk spływał krwią.

I wtedy z płonącego domu wyszedł Samson Miodek.

Na każdym z ramion niósł dziecko. Jakieś dziesięć pobladłych i cichych szło za nim, cisnąc się do jego ud i czepiając pół.

I nagle na przedbramiu bitewna wrzawa zgasła jak wetknięta w śnieg pochodnia. Ucichły krzyki. Zapadła cisza, nawet ranni przestali jęczeć.

Wiodący dzieci Samson wolno wkroczył pomiędzy oddziały. Szedł, a drzewca pochylały się przed nim, słały się do nóg. Zrazu jakby niechętnie, potem coraz skwapliwiej. Pochylały się, dźwiękając o bruk, mordercze żeleźca halabard i gizarm, brzeszczoty sudlic i partyzan, ostrza rohatyn i korsek, groty włóczni i cienkie żądła spis. Pochylały się przed Samsonem. Kłaniały przed nim. Oddawały cześć. Wśród zupełnej ciszy.

Idąc żelaznym szpalerem, Samson doszedł do bramy. Szarlej, Reynevan i kilku Czechów dobiegło, zabrało i odciągnęło dzieci. Samson wyprostował się, odetchnął głęboko, z ulgą.

Z walczących na przedbramiu jakby spadł czar, rzucili się na siebie z rykiem. A jeden ze strzelców w oknie zaczepił hak strzelby o parapet i wsadził rozżarzony drut do zapału.

Samson zatoczył się, jęknął głucho. I runął na ziemię. Na twarz.

* * *

Reynevanowi wystarczyło jednego spojrzenia. Uniósł głowę. I pokręcił nią przecząco. Czując, jak wargi zaczynają mu niepohamowanie drgać.

– Do diabła, Samsonie! – krzyknął Szarlej, klękając obok. – Nie rób mi tego! Nie rób mi tego, do cholery! Nie śmiej mi tego robić!

Oczy Samsona zaszły mgłą. Krew w spazmach chlustała z rany, barwiła śnieg.

* * *

Tej niedzieli ojciec Homolka, pleban fary Świętego Jana Chrzciciela w Szumperku, wziął za temat kazania historię Tobiasza z Niniwy, Tobiasza zawsze wiernego Bogu, Tobiasza starego i ociemniałego. Pleban kazał o tym, jak syn Tobiasza, Tobiasz Młodszy, wysłany został przez ojca do miasta Rages w Medii, a nie znający dróg i ścieżek wędrował pospołu z wynajętym przewodnikiem i psem.

Pani Blażena Pospichalova ziewnęła ukradkiem. Słysząc westchnienie, zerknęła na stojącą obok Marketę. Rudowłosa dziewczyna, otwarłszy lekko usta, zdawała się chłonąć każde słowo kaznodziei. Czyżby nie znała Księgi Tobiasza, czyżby słyszała biblijną przypowieść pierwszy raz? Nie, pomyślała pani Blażena, po prostu lubi takie opowieści, powikłane i czarowne historie o wędrówkach i pokonywanych przeciwnościach. Przypowieści, klechdy, bajki – które, choć niby straszne, zawsze dobrze się kończą. Wielu lubi słuchać takich powiastek, księża nie bez kozery wybierają je na tematy kazań. Ludzie mniej się przy nich nudzą.

Kaznodzieja, świadom zapewne, jak bardzo ludzie lubią opowieści drogi, barwnie snuł wątek o wędrówce Tobiasza Młodszego, Przewodnika i psa przez medyjskie równiny. Prawił o rybie złowionej w rzece Tygrys, o sercu, wątrobie i żółci owej ryby, za radą Przewodnika zabranych. O tym, jak w Ekbatanie, stolicy Medów, Tobiasz Młodszy poznał Sarę, córę Raguela, i jak połączyła dwoje młodych miłość piękna i szczera. Pani Blażena tłumiła I ziewanie. Znała ciekawsze historie miłosne. Marketa wzdychała i oblizywała wargi.