Выбрать главу

A kaznodzieja, głos w przejęciu łamiąc, opowiadał o ciążącym na Sarze przekleństwie, o podstępnym duchu Asmodeuszu, mordującym zdradziecko wszystkich tych, których dziewczyna ukochała. O tym, jak za dobrą radą Przewodnika Tobiasz przepędził złego demona kadzidłem z serca i wątroby złowionej ryby i jak połączył się z Sarą w szczęśliwym związku. O tym, jak powróciwszy do Niniwy, Przewodnik przywrócił wzrok Tobiaszowi Starszemu za pomocą rybiej żółci. Jak wielka była radość i wdzięczność, jakie wesele…

– A kiedy skończyło się wesele – wołał z ambony przejęty ksiądz Homolka – powiedział Tobiasz do syna swego, Tobiasza: Pomyśl o daniu zapłaty człowiekowi, który towarzyszył tobie! A on mu odpowiedział: Ojcze, jak wielką mam mu dać zapłatę? On przecież mnie przyprowadził w zdrowiu, żonę moją wyzwolił i ciebie uleczył…

– Wyzwolił… – usłyszała cichuteńki szept pani Blażena. – Uleczył…

– Marketa? Ty mówisz?

– Uleczył… – wyszeptała z wyraźnym trudem dziewczyna. – I przyprowadził w zdrowiu…

– Marketko! Co ci?

Ludzie w nawie podnieśli głowy, słysząc nagle szum, szum jakby piór, jakby łopotanie skrzydeł. Wśród tłumu rozległy się głosy, ciche okrzyki, westchnienia. Wszyscy gapili się w górę. Kaznodzieja stracił na moment wątek, dopiero po chwili wrócił do kazania i przypowieści. Do odpowiedzi, jakiej obu Tobiaszom udzielił Przewodnik.

– Odkryję przed wami całą prawdę, nie ukrywając niczego. Piękną jest rzeczą zachowywać tajemnicę królewską, ale godną wszelkiej pochwały objawiać dzieła Boże.

Szum przybrał na sile. Marketa jęknęła głośno.

– Ja jestem jeden z siedmiu aniołów, którzy stoją w pogotowiu i wchodzą przed majestat Pański. Nie bójcie się! Pokój wam! Uwielbiajcie Boga po wszystkie wieki! To, że byłem z wami, nie było moją zasługą, lecz było z woli Bożej. A ja…

– Nie! – krzyknęła z rozpaczą Marketa. – Nie! Nie odchodź! Nie zostawiaj mnie samej!

– A ja wstępuję do Tego, który mnie posłał. Opiszcie to wszystko, co was spotkało.

– Odchodzi – zajęczała Marketa w uścisku pani Blażeny. – Właśnie teraz… W tej chwili… Odchodzi… Na zawsze… Na zawsze!

Blażenie Pospichalovej zdało się, że witraż pękł nagle wśród wielkiego blasku, a światłość wielka zalała ołtarz i prezbiterium. Łopot skrzydeł i szum piór słyszała, zdało się jej, tuż nad samą głową, pęd powietrza, zdało się jej, zerwie jej zawicie z włosów. Trwało to tylko chwilę.

– I odszedł – ksiądz kończył kazanie wśród zupełnej ciszy. – Oni podnieśli się, ale żaden nie mógł już go zobaczyć.

Po policzkach Markety zbiegły dwie łzy.

Tylko dwie.

* * *

Taborytów wyparto z miasta, bramę zabarykadowano. Z murów zaczęto znowu strzelać. O tym, by nieść Samsona, nie mogło być mowy, ale jacyś Czesi przynieśli pawęże, osłonili nimi rannego i tych, którzy przy nim byli.

– Expectavimus lucern… – powiedział nagle olbrzym. – Et ecce tenebrae

– Samsonie… – Szarlejowi głos uwiązł w gardle.

– Stało się to, co musiało się stać… Reinmarze?

– Jestem tu, Samsonie. Wytrzymaj… Zaniesiemy cię…

– Daj pokój. Ja wiem.

Reynevan otarł oczy.

– Marketa… O luce etterna

Głos Samsona był już tak cichy, że musieli pochylić się nad nim, by zrozumieć słowa.

– Opiszcie to – powiedział nagle zupełnie wyraźnie. – Opiszcie to wszystko, co was spotkało.

Milczeli. Samson przechylił głowę na bok.

– Consummatum est – wyszeptał.

I to były ostatnie słowa, jakie wypowiedział.

* * *

I słońce stało się czarne jak włosienny wór, a księżyc stał się jak krew. Z każdej strony wyzierały rozpacz i przerażenie. I upadły posągi bogów prawdziwych i fałszywych, a z ich upadkiem ludy wszystkie wzgardziły życiem tego świata.

I rozdarte zostało sklepienie nieba od wschodu aż do zachodu. I stała się nagle światłość, lux perpetua. I wyszedł głos archanioła, i usłyszany był aż w najniższych czeluściach.

Dies irae, dies illa

Confutatis maledictis,

flammis acribus addictis,

voca me cum benedictis

Reynevan płakał, nie wstydząc się łez.

* * *

Od Chebu i Kynżvartu, skrzypiał piórem stary mnich kronikarz z żagańskiego klasztoru augustianów, powróciła zwycięska Prokopowa armia do domu, w miesiącu lutym, we wtorek ante festum sancti Matthie wjazd triumfalny do Pragi świętując. A było co świętować. Jeńców nabrano znacznych, a zdobycz i łupy na trzech tysiącach wozów wieziono, tak ciężkich, że niektóre dziesięć, dwanaście, a nawet czternaście koni ciągnąć musiało. A czego zabrać nie zdołali, to destruxerunt et concremaverunt, zrujnowali, w popiół i perzynę obrócili. W Miśni, Saksonii i Turyngii doliczono się dwudziestu miast spalonych i dwóch tysięcy wsi wyludnionych. W Górnej Frankonii nie było i czego liczyć, tam jedna wielka pustynia ostała.

A mówiono potem w Pradze i w Bohemii całej, że była to jazda tak wspaniała, że najstarsi ludzie nie pamiętają, by kiedykolwiek taką Czechowie uczynili.

I niech im to Bóg odpuści.

* * *

Reynevanowi nie był dany splendor triumfalnej defilady. Do Pragi i owszem, wjechał, ale leżąc na wozie, bez ducha, płonąc od gorączki.

Chorował długo.

Rozdział dwudziesty

w którym Reynevan podejmuje ostateczną decyzję. Albowiem, jak pisze apostoł Paweł w drugim liście do Koryntian, to, co dawne, minęło, wszystko stało się nowe. A lux vitae, światło życia, czeka na tych, którzy dokonają właściwego wyboru.

Niezwykle łagodna zima przełomu lat 1429 i 1430 płynnie i niemal niezauważalnie przeszła w łagodną wiosnę. Już w początku marca zaroiło się niebo wielkim mnożstwem powracającego z południa ptactwa. Wcześniej niż zwykle przyleciały kaczki krzyżówki, wcześniej zaklekotały bociany w gniazdach na kalenicach. Zagęgały dzikie gęsi, wrzasnęły żurawie, rozświergotał się różnoraki skrzydlaty ludek. Stawy, bagna, rozlewiska i rowy rozbrzmiały chóralnym rechotaniem żab. Rozpękły się pąki olszyn, pokryły baziami wierzby, zakwitły łąki biało i żółto, zawilcem i kaczeńcem.

Reynevan jechał samotnie przez kraj opawski. Gościńcem zrytym kołami i podkowami, zdeptanym wojackim butem. Śladem dwunastotysięcznej armii polnej Taboru, która przemaszerowała tędy zaledwie tydzień temu.

* * *

Około południa usłyszał sygnaturkę. Ponaglił konia, jadąc na słuch, po chwili dostrzegł na wzniesieniu drewniany kościółek ze smukłą wieżyczką, całkiem nienaruszony. Bez wahania zwrócił konia w tamtą stronę. Ostatnie tygodnie wiele w nim zmieniły.

Także w tym względzie.

Zsiadł z konia, ale do świątynki nie wszedł, choć sygnaturka wciąż ogłaszała Angelus z wieżyczki. Zbliżył się tylko do wejścia, trzy kroki przed padł na kolana. Jutto, pomyślał. Jutto.

Agnus Dei qui tollit peccata mundi.

Requiem aeternam dona ei, et lux perpetua luceat ei.

In memoria aeterna erit iusta ab auditione mała non timebit.

Boże, upadam i nie mogę iść dalej. Jestem sparaliżowany i niezdolny do podniesienia się. Uzdrów mnie i podźwignij w imię Twego miłosierdzia. Ześlij mi łaskę spokoju. A jej daj odpoczynek wieczny.

Agnus Dei qui tollit peccata mundi. Ad te omnis caro veniet.

– Amen – wyrwał go z zadumy głos. – Amen twej modlitwie, wędrowcze. Pokój z tobą.

W wejściu do kościółka stał ksiądz w kożuszku na sutannie, niewysoki, otyły, z tonsurą wygoloną aż po wąziutkie pasmo włosów nad uszami. Podpierał się, niby kulą, rozwidlonym kosturem, a twarz zdobił mu wielki krwiak.

– Pokój z tobą – powtórzył, mówiąc z wyraźnym wysiłkiem i tracąc oddech. – Modlisz się pod gołym niebem. Jesteś husytą?

– Jestem lekarzem. – Reynevan wstał. – Pomagam i przynoszę ulgę cierpiącym. A że ty cierpisz, pomogę i tobie. Kto ci to zrobił?

– Bliźni.

* * *

Korpus księdza gęsto pokrywały siniaki, na prawym boku zlewające się w jednolitą, wielką, sinoczarną opuchliznę. Ksiądz posykiwał i pojękiwał pod dłonią badającego go Reynevana, stękał, wzdychał, urywanie łapał ustami powietrze. Mimo tego nie przestawał gadać.