– Witam. – Urzędnik pozdrowił Reynevana ukłonem. – Wypytywał mnie o ciebie kanonik Otto Beess. Rad jestem, że będę mógł uspokoić go i upewnić o twym dobrym zdrowiu.
– Będę wdzięczny.
– Jak i o tym, że nieszczęścia cię nie załamały. Bo nie załamały wszak?
– Jakoś się trzymam.
– Rad jestem słyszeć – urzędnik poprawił mankiet. – Cóż, droga przed nami daleka, trzeba nam, jak słyszałem, aż gdzieś pod Ujazd, a warto by zdążyć tam przed zachodem. Proponuję ruszać, Reinmarze. Jeśli jesteś gotów.
– Jestem gotów. – Reynevan wstał. – Żegnaj, Biedrzych.
– Co znaczy – zmarszczył brew kaznodzieja – żegnaj?
– Chciałem powiedzieć: Bywaj.
– Reynevan?
– To ja.
– Ha. Cóż za traf. Właśnie o tobie myślałem.
Szarlej prezentował się wojacko i zawadiacko. Na skórzanym kaftanie nosił pancerz kolczy, tak zwaną „pelerynkę biskupią”, na piersi żelazne colnerium, oba przedramiona chroniły mu myszki, czyli zarękawia. U lewego boku miał falcjon, u prawego sztylet, za szerokim pasem sześciopióry buzdygan. Nie golił się od paru dni; gdy ściskał Reynevana, jego policzek kłuł jak jeż.
– Myślałem o tobie – odsunął Reynevana na długość ramion. – A wiesz ty, co myślałem? Że ponad wszelką wątpliwość okażesz się patentowanym durniem. Że ledwo co podniósłszy się z choroby porzucisz spokojną i zaciszną aptekę „Pod Archaniołem”, w której cię zostawiłem. Że jak ostatni głupek wsiądziesz na konia i przyjedziesz tu. Kiedyś ty tak naprawdę wstał z łóżka?
– Tydzień po Zapustach.
– Toś jest rekonwalescent. Tobie odpoczywać, spokojnie wracać do sił, nie na wojnę. Na wojnę, wśród której w twoim stanie jesteś zagubiony jak bździna wśród wichury. Tyś wciąż nie doszedł do siebie, chłopcze. Śmierć Jutty omal cię nie zabiła, śmierć Samsona omal nie dobiła. Mnie też nie było lekko, choć skórę mam dużo grubszą. Ale ty… Po coś ty tu przyjechał? Zwerbować mnie do zemsty na Grellenorcie?
– Zemsta życia Jutcie nie przywróci. Zostawiam ją Bogu.
– Po co więc przyjechałeś? By walczyć za ideę? Za nowy lepszy świat? By polec zań? Skończyć zań na dyzenterię w lazarecie? Tego chcesz?
– Już nie – spuścił głowę Reynevan. – Początkowo, owszem. Ale potem mi wychłódło. Przemyślałem różne sprawy. Przybyłem tu, na rejzę, tylko w jednym celu: pożegnać się z tobą. Pozdrowić cię, uścisnąć, podziękować za wszystko. Ostatni raz. Szarleju, ja odchodzę.
Demeryt nie odpowiedział. I nie sprawiał wrażenia zaskoczonego. Wręcz wyglądało, jakby takiej właśnie deklaracji oczekiwał.
– Mam dość – przerwał milczenie Reynevan. – Całkiem dość. Wiesz, co powiedział mi Samson, wtedy, w lutym, pod murami Chebu? Kiedy zdecydował się porzucić nas i wrócić do Markety? Posłużył się słowami proroka Izajasza. Oczekiwaliśmy światła, powiedział, a oto ciemność, jasnych promieni, a kroczymy w mrokach.
– Przez całe minione dwa miesiące myślałem o jego słowach. O tym, że tak właśnie jest ze mną. Że jak niewidomy macam ścianę i jakby bez oczu idę po omacku. Że w samo południe potykam się jak w nocy. I że jestem jak umarły.
– W drodze spotkałem księdza, ten przypomniał mi inne jeszcze słowa Pisma, słowa Ewangelii Janowej. Ego sum lux mundi, qui sequitur me non ambulabit in tenebris sed habebit lucern vitae. Dość mam błądzenia wśród cieni, idę po światło życia. Krótko: wyrzekam się świata, bo bez Jutty nic mi po tym świecie. Jadę daleko, jak najdalej od Czech, Łużyc, Śląska, bo tu wszystko mi o niej przypomina…
Umilkł pod spojrzeniem demeryta. A patos nagle jakby wiatrem zwiało.
– Nie pomogła mi gorzałka – wykrztusił. – Nie pomógł burdel. Nie mogę spać, nie mogę zasnąć. A ledwo zasnę, budzę się na mokrej poduszce, zalany łzami jak dzieciak. Gdy się golę, mydło schnie mi na gębie, a ja z brzytwą w ręce gapię się na żyły na nadgarstku. Można tak żyć?
– Wstępuję do klasztoru, Szarleju. By pojednać się ze Stwórcą. Powiedz coś.
– A co tu – Szarlej spojrzał nań bystro – jest do powiedzenia? Umiem rozpoznać głęboki kryzys osobowości, gdy dostrzegę takowy ukryty w krzakach. Odwodzić cię od idei nie myślę, ba, z czysto pragmatycznego punktu widzenia powiem, że rozsądnie czynisz. W twoim stanie ducha i umysłu niebezpieczne jest paranie się wojaczką, która wymaga koncentracji, chłodnej głowy i stuprocentowego przekonania o słuszności popełnianych czynów i uczynków. Do diabła, jestem twoim przyjacielem, z dwojga złego wolę cię widzieć w mniszym habicie niż we wspólnej mogile.
– Popierasz więc.
– Nie. Powiedziałem: z dwojga złego. Ale zanim odejdziesz i złożysz śluby zakonne, mam prośbę. To ostatnia rzecz, jaką zrobimy razem. Wspomóż mnie w sprawie z tym elegancikiem od Fuggerów. Dobrze?
– Dobrze, Szarleju.
– Pomińmy niepotrzebne wstępy – pominął niepotrzebne wstępy Szarlej. – Przejdźmy od razu do rzeczy. Wiem, mości panie, kim jesteście. Bo to ja łońskiego roku niszczyłem ogniem saksońskie kopalnie i huty. Te wskazane przez was.
– Ułatwi nam to porozumienie. – Urzędnik Fuggerów wytrzymał spojrzenie. – Albowiem interes, z którym dziś przybywam, jest identyczny z tym saksońskim. I podobnie lukratywny. Zniszczycie wskazany obiekt i będzie z tego dla was lucrum.
– Tylko tyle? – skrzywił wargi demeryt. – Taka drobnostka? A dlaczegóż to zwracasz się waść z tym do mnie, a nie do Kromieszyna? Nie do Puchały, Korybutowicza lub Wołoszka?
– Dlatego – niedbale wpadł w słowo Reynevan – że Korybutowicz lub Wołoszek mogliby mieć o ów obiekt pretensje. Mogliby rościć sobie coś doń Polacy, którzy lada dzień wkroczą na Śląsk. Albowiem, jak mniemam, obiekt leży na ziemiach, które już zawczasu podzielono. Które już komuś przypadły.
Urzędnik i tym razem nie spuścił wzroku. Nie odpowiedział, uśmiechnął się tylko.
– Jasne – rzekł Szarlej – jak te słońce. Co to dla mnie. Jeden pożar więcej, jeden mniej. O co chodzi?
– O kopalnię błyszczu, inaczej galeny, rudy służącej do wytopu ołowiu. Kopalnia nazywa się Bleiberg, znajduje się na południowym przedmieściu Bytomia.
– Słusznie podejrzewałeś. – Demeryt spojrzał na Reynevana. – Włość Konrada Białego. Której dopomina się Wołoszek. I którą pewnie wolałby zagarnąć razem z czynnymi kopalniami.
– Kopalnia w Bleibergu – urzędnik Fuggerów poprawił mankiety wamsu – nie jest czynna. Nie wydobywa się już w niej galeny, a to z powodu zalewających chodniki wód podskórnych. Nad usunięciem wody z szybów pracują tam właśnie specjalnie sprowadzeni Flamandowie, fachmani od takich rzeczy. Przepędzicie ich, spalicie wiatraki i zrujnujecie urządzenia wypompowujące.
– A kopalnię – dokończył Szarlej – woda wtedy zaleje dokumentnie. I nie będzie już czynna nigdy. To wszystko?
– Nie – zaprzeczył urzędnik. – Jest jeszcze drugi obiekt. Wieś Rudki nad Kłodnicą. Na jej zachodnim krańcu jest officina ferraria. Kuźnica żelaza, fryszerka i wapiennik. Spalicie to wszystko. Do gołej ziemi.
– Żeby dostać się do wymienionych miejscowości – zauważył Szarlej – konieczny jest daleki rajd, głęboko na teren wroga, przez ich pozycje i podjazdy. To duże ryzyko. Bardzo duże.
– Zostało wkalkulowane w przyrzeczone lucrum. I mniemam, że proporcjonalnie.
– A to się okaże. Gdy określicie kwotę.
– Nie w kwocie rzecz.
– Ha. W czym tedy?
– Lucrum, o którym mowa, podróżuje czarnym furgonem. Kto wie, czy nie tym samym, co wówczas.
– Zechciejcie powtórzyć.
– Pieniądze – urzędnik Kompanii Fuggerów splótł ramiona na piersi – należą do osoby, która wówczas, we wrześniu roku 1425, zleciła napad na kolektora i grabież ściągniętego podatku. Ten sam czarny furgon, który wtedy sprzątnięto wam sprzed nosa, teraz wiezie skarb do Otmuchowa, twierdzy, której mury mają zagwarantować bezpieczeństwo i ustrzec przed rabunkiem. Ja wiem, którędy furgon zmierza, wiem, że ma dla niepoznaki nieliczną eskortę. Co ty na to, mości Szarleju? Nie byłabyż to piękna okazja do rewanżu? Nie byłabyż to sprawiedliwość dziejowa i moralna rekuperacja, obrabowanie rabusia z tego, co zrabował? Jeśli podejmiecie się wykonania zleconych zadań, furgon będzie wasz, wydam go w wasze ręce, przejmiecie go, nim dotrze do celu. Decydować trzeba szybko. Coś mi jednak mówi, że wiem, jak zdecydujesz.
Dzwony Bytomia biły na trwogę. Budynki kopalni Bleiberg płonęły, dym całkiem przesłaniał niebo. Ogień pożerał szopy, płonący wiatrak odwadniający zawalił się w eksplozji iskier. Wśród pożaru migali jeźdźcy, niszcząc i podpalając, co się dało. Podpalacze, oddział dywersyjno-szturmowy Szarleja, doborowi polscy i morawscy jeźdźcy.