– Nie.
– Dobrze rozważ. Typ od Fuggerów zdradził mi, na co można liczyć w furgonie. Nie musiałbyś rozglądać się za cudzymi klasztorami. Ufundowałbyś własny i został w nim przeorem. Nie kusi cię to?
– Nie.
– Trudno. Ruszaj zatem. Wskazówka pierwsza: wojska książąt oleśnickich leżą najpewniej na rubieży Pyskowice-Toszek, ale podjazdy będą już w okolicy spalonych Rudek, kierują się na dymy. Tam zawieź Parsifala i postaraj się nie dać złapać.
– Postaram się.
– Wskazówka druga: kieruj się na wschód, ku polskiej granicy, przekrocz Przemszę jak możesz najszybciej. W Polsce będziesz bezpieczniejszy niż na Śląsku.
– Wiem.
– Wskazówka trzecia, tycząca twej przyszłej mniszej kariery. Jeśli naprawdę zdecydujesz się na rzecz tak radykalną, zwróć uwagę na jej praktyczny aspekt. Klasztory, konwenty i zakony nie są bynajmniej otwartymi na oścież przytułkami dla łazików i przybłędów, ani tym bardziej azylami dla przestępców i ściganych prawem wywołańców. Inaczej każdy zbój Madej wykpiwałby się od kary przemieniając w brata Madeusza i drwiłby ze sprawiedliwości za klasztorną furtą. Z własnej praktyki powiem ci, przyjacielu, że dostać się za furtę jest o niebo trudniej, niż się zza niej wydostać. Krótko mówiąc, bez koneksji ani rusz.
– Do czego zmierzasz?
– Ja otóż – oświadczył spokojnie Szarlej – mam, jeśli cię to interesuje, pewne koneksje. W Polsce. Dziesięć mil za Wieluniem…
– Wieluń – pokręcił głową Reynevan – to nieco za blisko.
– Za blisko? Co cię więc urządza? Może Drohiczyn? Albo Witebsk? Bo dalej to już tylko Ultima Thule. Ale tam to ja koneksji nie mam. Nie grymaś, Reynevan. Posłuchaj: Dziesięć mil za Wieluniem, nad Wartą, leży Sieradz, starodawny gród szczepu lechickiego Sieradzan, obecnie stołeczne miasto województwa. Jest tam klasztor bożogrobców, nazywanych w Polsce miechowitami. Tak się składa, że od roku 1418 mam świetne stosunki z tamtejszym proboszczem, przełożeni klasztorów filialnych zwą się u miechowitów proboszczami, a klasztory probostwami. Proboszcz w Sieradzu nazywa się Wojciech Dunin. W roku 1418 nazywał się Adalbert Dohnin i nie był jeszcze proboszczem. A dzięki mnie, mówiąc krótko, może się wciąż radować życiem. Ma więc pewien dług…
– Mów wprost. Chodzi o wrocławską rewoltę osiemnastego lipca roku osiemnastego.
– Powiem wprost – zmrużył oczy Szarlej. – Tak. Chodzi. Lata minęły, a ciągnie się za mną ta rzecz. I pociągnie, jeśli zważyć, że wie o tym Kompania Fuggerów.
– Cholera. To dlatego mówiłeś o kosztach?
– Dlatego. Mają mnie w ręku i tym samym pewni są mojej dyskrecji. Bądź i ty dyskretny, Reinmarze.
– Ma się rozumieć. Bądź spokojny.
– Za parę dni – uśmiechnął się Szarlej – będę miał czarny furgon. I wiezione w nim pieniądze, którymi rozumnie rozporządzę. Kupię sobie spokój i pełne grzechów odpuszczenie. Kupię sobie urzędników i licznych wpływowych znajomych. Ty jednak nic nikomu nie mów, nawet proboszczowi Duninowi w Wieluniu, gdy będziesz się na mnie powoływał. A gdy się powołasz, przyjmą cię tam i pozwolą złożyć śluby. Cicho tam w tym Sieradzu i spokojnie, mają szpital, więc rzecz dla cię jak wymarzona. Mnie, mówiąc otwarcie, też lżej byłoby na duszy i spokojniej w sercu, gdybym wiedział, że tam jesteś. Że jesteś bezpieczny i że nie tułasz się po świecie. Zrób to dla mnie, przyjacielu. Za Przemszą skręć na północ. Jedź do Sieradza.
– Rzecz przemyślę – rzekł Reynevan. Przemyślawszy już, zdecydowawszy i będąc zupełnie przekonanym o słuszności podjętej decyzji.
– Zatem… A więc… – Demeryt wzruszył ramionami, odchrząknął. – Psiakrew, nie mogę stać i patrzeć, jak… Więc to ja się pożegnam, ja obrócę konia, kolnę go ostrogą i odjadę. Nie oglądając się. A ty zrobisz, co zechcesz. I kiedy zechcesz. Bywaj. Vale et da pacem, Domine.
– Bywaj – odrzekł po chwili Reynevan.
Szarlej nie obejrzał się.
Rozdział dwudziesty pierwszy
w którym mowa jest o symbolu i jego niezwykłej wadze. W którym Reynevan, dopuściwszy się zła, usiłuje naprawić swój błąd i krwią zmyć winę. A Zbigniew Oleśnicki, biskup krakowski, odmienia bieg historii. Czyniąc to ad maiorem Dei gloriam.
Oto nadchodzi śmierć, myślał Parsifal Rachenau, na próżno usiłując opanować ogarniające go zimno, bezwład i senność. Umrę. Pożegnam się z życiem tu, w tych dzikich lasach, bez księdza, bez sakramentu i nawet bez pochówku, a gdzie bieleją me kości, nie będą wiedzieć ni ojciec, ni mać. Czy uroni po mnie choć łzę jedną piękna Ofka von Baruth? Czy wspomni tęsknie? Ach, jakiż ze mnie osioł, żem nie wyznał jej miłości! Żem się do nóg nie rzucił…
A teraz już za późno. Śmierć nadchodzi. Już więcej Ofki nie zobaczę…
Koń rzucił łbem, Parsifal zakolebał się w siodle, ból targnął nim i oprzytomnił. Cuchnie dymem, pomyślał. I pogorzeliskiem. Coś tu się paliło…
– Za lasem już Rudki – odezwał się głos obok. Jeździec, do którego głos należał, rozpływał się w zgorączkowanych oczach Parsifala w kształt ciemny, niewyraźny i demoniczny.
– Tam już powinieneś trafić na swoich. Trzymaj się duktu i nie spadnij z siodła. Z Bogiem, chłopcze.
To ten cyrulik, skojarzył Parsifal, najwyższym wysiłkiem powstrzymując opadanie powiek. Medyk o dziwnie znajomych rysach. Ocalił mnie i opatrzył… A gadali, że wyznawcy Husa są gorsi od Saracenów, że nie znają litości i mordują bez miłosierdzia…
– Panie… Wdzięcznym… Dzięki…
– Bogu dziękuj. I zmów czasem modlitwę. Za zagubioną duszę grzesznika.
Śpiewało ptactwo, kumkały żaby, sunęły niebem obłoczki, wiła się wśród łęgów Przemsza. Reynevan odetchnął.
Przedwcześnie.
Przed smolarnią stało osiem koni, w tym jeden piękny karosz i jeden wyjątkowo piękny szymel. Ze strzechy unosiła się strużka dymu. Reynevan natychmiast obrócił wierzchowca. Tych osiem koni nie należało do smolarza ani też z pewnością do kmieci, przy siodłach wisiały topory, czekany i maczugi, właścicielami byli ludzie wojenni. Zamierzał oddalić się cichcem, zanim zostanie przez nich dostrzeżony. Ale było za późno.
Ze stodółki wyszedł typ w brygantynie, niosąc naręcze siana. Na widok Reynevana rzucił siano, krzyknął. Ze stodółki wypadł drugi, podobny jak bliźniak, obaj skoczyli na niego, wrzeszcząc. Reynevan porwał za wiszącą u siodła kuszę, chwycił za korbę windy, zakręcił. Zębatka zazgrzytała upiornie, coś chrupnęło, korba się urwała, a lewar pękł. Pękła jego wierna kusza, wykonana w Norymberdze, przemycona z Polski do Czech, kupiona przez Szarleja za cztery węgierskie dukaty. To koniec, przemknęło mu przez głowę, gdy spinał konia, koniec, pomyślał, gdy ściągali go z siodła. Koniec, pewien był, przygnieciony do ziemi, widząc błysk krzywego szewskiego noża.
– Hola! Hola! Ostawcie! Puśćcie go! To swój! Znajomek!
To być nie może, pomyślał Reynevan, leżąc bez ruchu i gapiąc się w niebo. To się w życiu nie zdarza. Takie rzeczy zdarzają się tylko w rycerskich romansach. I to nie we wszystkich.
– Reynevan? Całyś?
– Jan Kuropatwa? Z Łańcuchowa? Herbu Szreniawa?
– Jam jest. Oj, Reynevan, źle wyglądasz. Ledwo ja ciebie poznał.
Byli w kompanii i inni znajomi. Jakub Nadobny, Jan Tłuczymost, Litwin Skirmunt. I herszt całej gromadki, ruski watażka, dobrze zapamiętany kniaź Fedor z Ostroga. Wiercący Reynevana złowrogo przenikliwym spojrzeniem czarnych oczek.
– Szczo ty – odezwał się wreszcie kniaź – tak oczami od gęby do gęby biehajesz? Patrzysz bojara Daniłki, tego, coś go na Odrach nożem chlasnął? Próżno patrzysz. Ubili jego Słowacy nad Wagiem. Herrgott, szczęście to twoje, bo on pamiętliw był. A ja nie pamiętliw. Choć ty wtedy w Odrach nakiepścił, okrutnie nakiepścił, ja ci po chrześcijańsku odpuszczam. Puszczam wolno, nie zadzierżę. A wpierw wypijem na zgodę. Dawaj miodu, Mikoszka.
– Nu, tak za zdrowie!
– Za zdrowie!
– A tobie, Reynevan – otarł wąsy Kuropatwa – tak szczególnie to dokąd droga? Pytam, bo może z nami pojedziesz?
– Ja na północ – Reynevan wolał nie być zbyt szczery.
Polak nie dał się zbyć.
– Dokądś konkretnie?
– Wieluń.
– Ha! Tak przecie i my w tamte strony. Jedź z nami, w comitivie raźniej. I bezpieczniej. Co, Fedko? Weźmiem go?
– Mnie zajedno. Chce, puskaj jedzie. Za zdrowie!
– Za zdrowie!
Jechali na północ, zieloną doliną Przemszy.
Prowadził kniaź Fedor Fedorowicz Ostrogski z Ostroga, starościc łucki. Za nim jechał na pięknym szymelu Jan Kuropatwa z Łańcuchowa herbu Szreniawa. Za nim Jakub Nadobny z Rogowa herbu Działosza. Pochodzący skądsiś z Wielkopolski Jan Tłuczymost herbu Bończa. Jerzy Skirmunt, Litwin z rodu całkiem świeżo zaszczyconego przyjęciem do herbu polskiego Odrowąż. Achacy Pełka herbu Janina, na tyle niepewnego, by być drwiąco przekręcanym na „Słoninę”. Bracia Melchior i Mikoszka Kondziołowie herbu wątpliwego, takiegoż rodu i takiejż ewidentnie konduity.