Выбрать главу

Goście w takt muzyki potrząsali rytmicznie. zegarkami, co w połączeniu z melodią wywierało tak potężne wrażenie, że Kwaternoster I o mało się nie rozpłakał.

Następnie odśpiewano alambajkę o kokoszce do słów ministrona Spraw Artystycznych, który nazywał się Tubatron.

Ten znakomity alambajkopisarz pracował nad tekstem pieśni dwa lata, toteż warto, abym go przetłumaczył i przytoczył tutaj w całości:

Ko-ko-kokoszko, wysil się troszkę, Ko-ko-kokoszko, jajko nam daj,
Wszak my kochamy każdą kokoszkę Bo ko-ko-kokoszka wzbogaca kraj.
Ko-ko-kokoszko, nie żal się gorzko, Alamakocie potrzeba jaj,
Pracuj wydajnie, ko-ko-kokoszko, Ko-ko-kokoszko, jajko nam daj.

Po odśpiewaniu tej pieśni wystąpił zespół tancerzy i wykonał brawurowy taniec akrobatyczny, zwany alamaczyczą: Polegał on na szybkim przebieraniu trzema nogami z potrójnym przytupem oraz na podwójnych przysiadach z równoczesnym wyrzuceniem środkowej nogi do przodu.

Muszle obracały się szybko, łącząc poszczególne marsze w jedną skoczną melodię. Kwaternoster I z nadzwyczajnym wyczuciem rytmu bił w dzwon pokładowy swojej fregaty. Sala grzmiała i huczała, a tubylcy uderzali zegarkami o podłogę w takt alamaczyczy.

Panny Lewkonikówny, nie przyzwyczajone do takiego zgiełku, pozatykały sobie uszy, natomiast pan Kleks przyglądał się z zaciekawieniem popisom tancerzy i nawet dyrygował jednym palcem jak wytrawny kapelmistrz.

W pewnym momencie, gdy tancerze znowu ruszyli w przysiady i wyrzucili środkowe nogi do przodu, jednemu z nich noga nagle się urwała, przeleciała ponad głowami zebranych przez całą salę i z impetem ugodziła w nos Kwaternostra I. Król ogłuszony uderzeniem, osunął się na pokład fregaty. Muzyka natychmiast zamilkła i wszyscy zamarli z przerażenia. Jeden tylko pan Kleks nie stracił przytomności umysłu i zawołał:

– Adasiu! Czy rozumiesz co to znaczy? Ta noga była przyprawiona! W ten sposób Alojzy udawał Alamakotańczyka! O, patrz.,. Tam! Ucieka! Panowie – za mną!

Przeciskając się przez tłum oniemiałych gości, rzuciliśmy się ku wyjściu. Pan Kleks z rozwianą brodą pruł naprzód jak czołg, ja za nim, za mną Weronik, a na końcu, podskakując jak piłka, mknął hodowca róż.

Po wydostaniu się z sali zbiegliśmy szybko po schodach i ruszyliśmy w pogoń.

Gdyby Alojzy nie był uciekał, nie rozpoznalibyśmy go w ulicznym tłumie. Ale obawiał się może nie tyle nas, co królewskiej straży i grożącej mu kary za obrazę majestatu. Umykał więc nie oglądając się za siebie, jak ścigany zając. Przebiegł Aleję Laktusową, potem plac Żółtka, ulicę Białka, aż w końcu wpadł w jeden z bocznych zaułków. Tu zawahał się przez chwilę i dał nura na klatkę schodową pobliskiego domu. Wpadliśmy tam za nim i ścigaliśmy go z piętra na piętro przeskakując po kilka stopni. Wreszcie, w momencie gdy Alojzy usiłował przedostać się ze strychu na dach, pan Kleks chwycił go za nogi.

– Mam cię! Zawołał zdyszany. – Mam cię, Alojzy! Nie bój się, nie zrobię ci nic złego! Nie wyrywaj się! Alojzy, kochany, to przecież ja, Ambroży.

Ściągnęliśmy Alojzego z dachu. Weronik trzymał go mocno za ręce, a ja za głowę. Pan Kleks wydobył z przepastnych kieszeni surduta śrubokręt i zręcznie nim manipulując wykręcił zza ucha Alojzego niewielką śrubę.

– Rozregulowałem jego mechanizm ruchu – rzekł ze smutkiem. – Teraz już nie ucieknie.

Alojzy stał sztywno jak lalka i tylko mamrotał monotonnym głosem:

– Nie ucieknie… Nie ucieknie… Ambroży fuszer… Ambroży nadęta purchawka… Ambroży patałach… Ambroży brakorób…

– Uspokój się, Alojzy – rzekłem. – Tu są obcy ludzie… Co sobie pomyślą? Doprawdy nie wypada…

– Uwaga, bo kopnę! – syknął przez zęby Alojzy. Na szczęście jednak nogi miał nieruchome. Pan Kleks przyglądał mu się z powagą, wreszcie skinął na nas.

– Panowie, musimy go zanieść do domu. Czeka nas trudne zadanie.

Weronik bez słowa wziął Alojzego pod pachę i ruszył po schodach na dół.

Wyszliśmy na ulicę. Była głęboka noc. Światła w oknach pogasły, gdzieniegdzie tylko snuli się jeszcze spóźnieni przechodnie. Jednym z nich okazał się Zyzik. Spojrzał zdziwiony na Alojzego.

– Ciekawe… Przez cały czas chodził na trzech nogach, a teraz ma tylko dwie… Poznaję go. Opowiadał mi, że jego ojciec zamienił się w ptaka… A dzisiaj mówił, że przyjechała jego narzeczona…

– I co dalej? – zawołał pan Lewkonik.

– Co dalej? Prosił mnie, żebym dał mu klucze od Królewskich Ogrodów.

– No i co, i co? – dopytywał się natarczywie pan Lewkonik.

– Podarował mi złoty zegarek, więc dałem mu ten klucz… Obiecał zwrócić go rano.

– Rezeda! Moja Rezeda! – zawołał pan Lewkonik. – Ukrył ją w ogrodach… Panie Adasiu, musimy tam iść! Natychmiast!

Weronik położył Alojzego ma trawniku i systematycznie przetrząsnął jego kieszenie. W jednej znalazł mosiężny klucz i podwójną platynową sprężynę. W drugiej wielki okrągły guzik.

– Rozumiem – powiedział Kleks. – Wypadła mu sprężyna prawidłowego myślenia… A może sam ją sobie przez nieostrożność wydłubał… Teraz wszystko jest dla mnie jasne. Adasiu, idź z panem Lewkonikiem do Królewskich Ogrodów szukać Rezedy. Zyzik was zaprowadzi. A my, panie Weroniku, ruszamy do domu.

Weronik podniósł Alojzego, przerzucił go sobie przez ramię i rzekł znacząco:

– Ten guzik już dwa razy widziałem. Ciekawe!

Pan Kleks bez słowa odebrał mu guzik i schował do kieszonki kamizelki.

– Wracajcie z Rezedą! Panie Weroniku, w drogę. Broda czuwa.

Po tych słowach oddalił się wraz ze starym dozorcą, pogwizdując Marsz Ołowianych Żołnierzy, co oznaczało, że przyszła mu do głowy jakaś bardzo mądra myśl.

A my trzej, ponaglani przez pana Lewkonika, szybkim krokiem ruszyliśmy w kierunku Królewskich Ogrodów, gdzie według wszelkiego prawdopodobieństwa Alojzy ukrył Rezedę.

Wypożyczalnie hulajnóg były już o tej porze nieczynne, a Królewskie Ogrody leżały daleko za miastem. Szliśmy więc bardzo długo i mieliśmy dość czasu, żeby porozmawiać o różnych sprawach.

Zyzik, który tak jak my brał udział w przyjęciu u Kwaternostra I, poinformował nas, że wprawdzie królowi nic się nie stało, jednak straż królewska poszukuje zamachowca.

– Widziałem tę nogę na własne oczy – mówił Zyzik. – Była wypchana trocinami i kurzym pierzem. I mimo że winowajca posłużył się sztuczną nogą, odpowiada za kopnięcie króla. U nas króla kopać nie wolno. Grozi za to surowa kara.

Przez chwilę maszerowaliśmy w milczeniu. Niepokoił mnie los Alojzego, aczkolwiek Zyzik najwidoczniej nie skojarzył go z osobą zamachowca.

Pan Lewkonik co chwila wybiegał naprzód, ale natychmiast wracał w obawie, żeby nie stracić z nami łączności. Przypomniał mi znajomego pudla, który zachowywał się tak samo, gdy wychodził ze swym panem na spacer.

Księżyc w pełni oświetlał nam drogę i mrugał porozumiewawczo jednym okiem, zupełnie jak pan Kleks, kiedy miał coś mądrego do powiedzenia. Szliśmy szeroką aleją eukaliptusową, a po obu jej stronach ciągnęły się małe farmy kurzy hodowców-chałupników. Tu i ówdzie rozlegało się już pianie kogutów, gdyż jak wiadomo, niektóre z nich cierpią na bezsenność i przystępują do pracy wcześniej, niż należy. Zyzika wprawiło to w stan takiego podniecenia, że raz po raz trzepotał łokciami, bił się rękami po udach i odpowiadał donośnym pianiem jak prawdziwy kogut.