Выбрать главу

– Tak, tak, słusznie – powiedział ze znawstwem Alojzy. – Podejmuję się nawet rozwinąć większą szybkość, niż pozwalają przepisy nawigacyjne w tym rejonie Oceanu Niespokojnego. Gdy pływałem na „Pigularii”, nauczyłem się różnych korsarskich sztuczek.

– Żebyś tylko nie przeholował – upominał go Kleks.

W tym momencie Alojzy rozejrzał się dokoła, żeby sprawdzić, czy nikt nie podsłuchuje, i powiedział szeptem:

– Panie profesorze… Od jutra będę ministronem… Jeśli pan sobie życzy, mogę obalić Kwaternostra I i obwołać pana królem Alamakoty.

Pan Kleks wybuchnął serdecznym śmiechem.

– Chyba oszalałeś, Alojzy! – zawołał. – Też pomysł! To tak, jakbyś zaproponował lwu, żeby został karaluchem! Ja – wolny, niezawisły umysł, miałbym włożyć na głowę ten garnek zwany koroną? Ja – Ambroży Kleks?!

Po chwili zaś dodał surowo:

– Proszę cię, Alojzy, tylko bez takich wybryków. Ofiarowałem ci samodzielność, ale wiesz chyba, że mam cię na fali ultrakrótkiej 0,000001 metra i mogę w każdej chwili uruchomić aparaturę zdalnego kierowania. Wtedy skończy się twoja samodzielność. Zrozumiałeś? Miej się na baczności!

Mówiąc to pan Kleks pogroził mu kciukiem prawej ręki, co oznaczało bardzo poważne ostrzeżenie.

Alojzy zaczerwienił się, bo nawet i o tym drobnym szczególe konstrukcyjnym nie zapomniał nasz wielki uczony.

Chciałem panu dogodzić, panie profesorze – powiedział ze skruchą, po czym, zmieniając szybko temat, dorzucił: – W oznaczonym terminie mój okręt flagowy będzie gotów do wyjścia w morze.

Skończyliśmy naszą rozmowę. Pan Kleks nasłuchując zbliżył się do otwartego okna, gdyż z ogrodu dolatywał śpiew Róży. Była to ulubiona piosenka profesora.

Na gałęzi siedzi ptak, Chcę go złapać, ale jak? Po gałęzi wleź na szczyt, Nie złapałeś? A to wstyd!
Brzegiem rzeczki pełznie rak, Chcę go złapać, ale jak? Nic się nie bój, łap za kleszcz, Gdy ugryzie cię, to wrzeszcz.
Pośród kłosów rośnie mak, Chcę go zerwać, ale jak? Zerwij ręką! Brak ci sił? To nie mak, to motyl był.

Chociaż Róża zamiast „rak” mówiła „kak”, a zamiast „rośnie” – „kośnie”, pan Kleks przysłuchiwał się piosence z błogim uśmiechem, palcami bębnił w takt o parapet okna i przyśpiewywał:

– Pa-ram-pam-pam, pa-ram-pam-pam!

W tym momencie poczułem, że coś otarło się pod stołem o moje nogi. Nie mógł to być pies, gdyż psów nie znano w Alamakocie. A więc chyba kogut? Wsunąłem rękę pod stół, złapałem kogoś za nos i wyciągnąłem Zyzika.

– To ty? – zawołałem. – Podsłuchiwałeś, nicponiu!

– Podsłuchiwałem – odparł Zyzik bezczelnie. – Ale nic nikomu nie powiem. Daję alambajskie słowo honoru. Tylko zabierzcie mnie z sobą na Wyspę Sobowtórów. Mogę się przydać. A to, co ten pan mówił o królu, wcale mnie nie obchodzi. Umiem trzymać język za zębami.

Alojzy chwycił Zyzika za ramię tak mocno, że o mało mu nie pogruchotał kości. Chłopiec wrzasnął z bólu, ale tu wdał się w sprawę pan Kleks.

– Puść go, Alojzy – powiedział spokojnie. – Za to, że podsłuchiwał, mógłbym go zamienić w muchę. Posiadam taki przebieralnik! Ale mam lepszy pomysł. Trzeba wlać mu oleju do głowy. Zabierzemy go z sobą. Jest ciekawy, a ciekawość to droga do wiedzy. Potrafię zrobić z niego dzielnego chłopca. Zyzik, jedziesz z nami!

Taki to był człowiek pan Kleks.

Tymczasem zrobiło się dosyć późno. Z oddali dobiegało chóralne pianie kogutów, gdyż była to pora spuszczania ich z łańcuszków.

Podziękowaliśmy Paramontronowi za wyborny poczęstunek, po czym na użyczonych nam hulajnogach wróciliśmy do domu.

Bulpo i Pulbo, dwaj uczeni ogrodnicy spośród pięciu, których pan Lewkonik zaprosił na wieczór, czekali już z bukietami kwiatów dla panien Lewkonikówien. Pozostali trzej mieli tego dnia nocny dyżur.

Hodowca róż znalazł w królewskich ogrodnikach bratnie dusze i od razu przystąpił do rozmów na temat alamakotańskiej botaniki, opisanej w najnowszej pracy pana Kleksa pt. „Alamakotanika”. Dzieło to ukazało się w przeddzień naszego przyjazdu do Alamakoty.

Weronik przerwał im ciekawą dyskusję:

– Panie Anemonie, myślę, że ci młodzi panowie woleliby zabawić się w jakąś grę towarzyską z pańskimi córkami. Powiedzmy, w „wesołego dozorcę”. Albo w „myjmy schody”. Albo w „zamiatanego”.

– Proponuję w „zamiatanego”! – zawołał pan Kleks.

Wobec tego Weronik przyniósł miotłę i zaczął nas gonić po wszystkich pokojach. Ten, kto dał mu się „zamieść”, przejmował miotłę i z kolei gonił innych. Najzręczniejszy okazał się pan Lewkonik, który odbijał się od podłogi i unosił nad naszymi głowami jak balonik. Zdobył największą ilość punktów i dlatego wolno mu było wybrać następną grę.

– Świetnie! – zawołał rozbawiony pan Kleks. – Może zagramy w „trzy wiewiórki”?

Pan Lewkonik stanął na środku pokoju, pocisnął brodawkę na nosie i rzekł dumnie wypinając brzuch:

– Mam propozycję. Zabawmy się teraz w „oświadczyny”. Panowie wybierają.

– O, z takimi rzeczami to nie ma żartów – zauważył Weronik.

– Kto chce, ten żartuje, a kto chce, oświadcza się na serio! – rzekł wesoło pan Kleks, pociesznie głaszcząc brodę z góry na dół i z dołu do góry.

Alojzy nie ruszył się z miejsca. Zapewne wciąż jeszcze uważał się za narzeczonego Rezedy, chociaż, ku memu zdziwieniu, nie wykazywał żadnego zainteresowania jej zniknięciem.

Weronik nie odstawił miotły, lecz kucając zabrał się z przyzwyczajenia do wymiatania kurzu z kątów pokoju.

Pan Kleks nucił beztrosko jakąś piosenkę. Tylko pan Lewkonik wykazywał wielkie podniecenie i nawoływał:

– Panowie! Bawimy się! Panie czekają na oświadczyny!

Wtedy Bulpo i Pulbo, uczeni ogrodnicy, stanęli na wysokości zadania. Jeden podszedł do Hortensji, drugi do Dalii, skłonili się przed nimi szarmancko i powiedzieli równocześnie:

– Piękna pani, mam zaszczyt prursić ur twurją rękę.

Jako bliźniacy, byli do siebie bliźniaczo podobni, toteż obie siostry nie miały trudności z wyborem. Grzecznie dygnęły i zgodnie z ich życzeniem podały im prawe rączki.

– Brawo! – zawołał pan Kleks. – Mamy już dwie pary. A co dalej, panie Anemonie?

– Przepraszam – wmieszał się Weronik – musimy wiedzieć, czy oświadczyny odbyły się na żarty, czy na serio?

Zapadło kłopotliwe milczenie.

– Panno Hortensjo! – rzekł wreszcie Bulpo – Pokochałem panią od pierwszego wejrzenia… To może śmieszne, ale my, wychowani wśród kwiatów, mówimy to, co czujemy.

– A ja mówię to, co myślę – odrzekła Hortensja. – Siostry śmieją się ze mnie, że myślę głośno. Teraz też zastanawiam się, dlaczego pan wybrał właśnie mnie? Może dlatego, że żona, która rozmawia sama z sobą, nie nudzi męża nadmierną gadatliwością. Zapytałam, odpowiedziałam i wszystko jest jasne.

– Kolej na pana – zwrócił się do Pulba Weronik, jako że miał wrodzone zamiłowanie do porządku i nie lubił niewyraźnych sytuacji.

Pulbo zmieszał się i tłumiąc wstydliwy chichot, powiedział:

– Panna Dalia… chi-chi… przepraszam… tak ślicznie kicha, że naprawdę… chi-chi-chi… jestem oczarowany… Marzyłem o takiej żonie… chi-chi… przepraszam… Daję słowo.

Chichot jego był tak zaraźliwy, że pan Kleks śmiał się do rozpuku. Nawet Alojzy uśmiechał się półgębkiem. A Weronik na dowód zadowolenia złapał obu braci naraz i podrzucił ich w górę jak parę szczeniaków.