– Zawsze tak jest, kiedy na okręcie wojennym przemyca się baby – powiedział zgryźliwie, gdyż wszedł już całkiem w rolę marynarza, a marynarze, jak wiadomo, są bardzo przesądni.
Mruczał coś jeszcze pod nosem, po czym oznajmił:
– Tak… Oczywiście… Zbliża się ku nam cyklon „Rezeda”. Z naszego okrętu mogą zostać wióry.
– Słuchaj, Alojzy, sam zajmę się tą sprawą. Moja broda znaczy więcej niż wszystkie wasze przyrządy nawigacyjne – oświadczył pan Kleks.
Mówiąc to stanął na jednej nodze i pozwolił brodzie na swobodne manewrowanie. Naładowana elektrycznością z atmosfery broda ułożyła się w szpic i odchyliła w kierunku południowo-zachodnim.
– Skręt o dwie minuty kątowe w prawo. Maszyny zastopować. Wszystkie działa na prawą burtę – zakomenderował pan Kleks.
– Skręt o dwie minuty kątowe w prawo! Maszyny zastopować! Działa na prawą burtę – zawołał Admirał do kapitana.
– Tak jest! – odkrzyknął kapitan wypluwając cygaro, po czym wydał odpowiednie rozkazy załodze.
– Cyklon „Rezeda” to największy postrach Oceanu Niespokojnego – poinformował nas Alojzy. – Swego czasu głośna była historia zatonięcia floty Porcelanii, kiedy to wszystkie statki, nie wyłączając wodoodpornych sosjerek, poszły na dno.
– Diabli mi nadali opuszczać dom na stare lata – mruknął Weronik.
– Głowa do góry! Jestem z wami! – zawołał pan Kleks. – Cyklony to moja specjalność.
„Kwaternoster Pierwszy” ustawił się prawą burtą do kierunku, skąd nadciągał cyklon, po czym zatrzymał się w miejscu, wstrząsany zgrzytem hamulców.
– Celowniczowie, do dział! Obsługa wyrzutni, na stanowiska! – zakomenderował kapitan Tykwot.
– Ognia! – rozkazał pan Kleks.
Gruchnęła salwa. Samosterujące pociski rakietowe z błyskiem i świstem uderzyły w oko cyklonu.
– Jeszcze raz – ognia!
– Dobrze, wystarczy – rzekł pan Kleks, podniósł koniec brody do ust i serdecznie ją ucałował. – Dobra broda! Kochana broda!
– Klawo! – krzyknął z góry Zyzik, gdy rozwiał się dym.- Cyklon rozbity w drobny mak!
Pożyczyłem od kapitana lunetę, żeby obejrzeć skutki bombardowania. Szczątki cyklonu rozsypały się po powierzchni oceanu jak odłamki rozbitego lustra. Oko cyklonu, podziurawione pociskami, przypominało teraz sitko do herbaty, przez które sączyły się czerwone promienie słońca.
– A więc jesteśmy uratowani – powiedział pan Kleks do Alojzego. – Pomimo że na okręcie wojennym znalazła się „baba”.
Z tymi słowy szarmancko skłonił się przed Rezedą i pocałował ją w rękę, co sprawiło mi ogromną satysfakcję. Rezeda naprzód grzecznie dygnęła, a następnie rzuciła się panu Kleksowi na szyję, dziękując mu w ten sposób za wzięcie jej w obronę przed Alojzym.
Pierwszy Admirał Floty pokiwał tylko ironicznie głową, po czym rzekł patrząc na barometr:
– Tak, uwolniliśmy się od cyklonu, ale jak poradzimy sobie z burzą, która właśnie nadciąga? Trzeba bowiem pamiętać, że wkraczamy w sferę podzwrotnikowych niżów.
Spodziewałem się tego już rankiem, gdy spostrzegłem na niebie niewielkie chmurki zwiastujące burzę.
Teraz właśnie, gdy „Kwaternoster Pierwszy” znów płynął na pełnych obrotach, z nieba wystrzeliły ogniste zygzaki błyskawic, huknęły grzmoty, pioruny z sykiem posypały się w morze, tworząc gęste obłoki pary. Woda zawrzała. Na powierzchnię zaczęły wypływać ławice ugotowanych ryb, które marynarze szybko wyławiali siatkami na motyle. Po chwili lunął deszcz i rozszalała się letnia nawałnica. Nastąpiło to tak szybko, że zanim zdążyliśmy opuścić pokład, byliśmy przemoczeni do nitki.
Pan Kleks miał na sobie strój wykonany z hermetycznych, nieprzemakalnych tworzyw, toteż wystarczyło mu otrząsnąć krople deszczu, żeby zachować swój zwykły wygląd. Również broda, natłuszczona meteokleksyczną pomadą, nie ucierpiała od nawałnicy. Weronik w łazience wyżął swoje ubranie, przywdział je znowu i powiedział z dziarską brawurą:
– Twarde życie dozorcy uodporniło mnie na wiele rzeczy. Ja kataru nie miewam. Jestem zahartowany jak gwóźdź!
Mówiąc to naprężył bicepsy, stanął na rękach, wykonał kilka ćwiczeń gimnastycznych i dodał z dumą:
– Niech się nie nazywam Weronik Czyścioch, jeśli zełgałem. Mam siedemdziesiąt lat, ale potrafię jeszcze zakasować niejednego młodzieniaszka.
Było to pite głównie do mnie, gdyż ja i Rezeda skorzystaliśmy z uprzejmości pierwszego oficera, który zaproponował nam przebranie się w marynarskie mundury, dopóki nasze ubrania nie wyschną. Trzeba przyznać, że Rezeda jako marynarz wyglądała prześlicznie.
Tymczasem dokoła nas szalała burza. Wystraszone latające ryby raz po raz uderzały o szyby okrętowych okienek. „Kwaternoster Pierwszy” przewalał się z boku na bok, stawał dęba i pod uderzeniami bałwanów wydawał z siebie głuche odgłosy.
Admirał stał na stanowisku. W głośnikach grzmiał zachrypnięty głos kapitana Tykwota. Po pewnym czasie w admiralskim salonie, gdzie popijaliśmy gorący sok laktusowy, zjawił się Zyzik. Słaniał się na nogach z przemęczenia, ciężko sapał, ale rozpierała go duma.
– Panie profesorze… – mówił chwytając powietrze – nie sprawiłem panu zawodu, prawda?… Niech pan poprosi Admirała, żeby mnie przyjął do marynarki… Profesoruniu kochany, niech pan zrobi to dla mnie.
– Siadaj tu i odpocznij – rzekł Kleks. – Jesteś dzielnym chłopcem! Widzę, że potrafisz wypić morze jednym łykiem. Za pięć lat będziesz sławnym kapitanem. Przyrzekam ci. Masz to u mnie jak w banku. A ja nigdy nie mówię na wiatr.
Gdy tylko pan Kleks wypowiedział to słowo, siła wiatru wzmogła się o pięć stopni w skali Brzechworta i okręt zaczął podskakiwać po oceanie jak pingpongowa piłka.
Stewardzi przywiązali nas pasami do foteli, żebyśmy nie porozbijali sobie głów o sufit salonu.
Zapadła noc. O podaniu posiłku nie mogło być nawet mowy. Dzban z sokiem laktusowym i szklanki dawno już potłukły się na drobny pył. Gryźliśmy w milczeniu suchary, spoglądając wyczekująco na pana Kleksa.
Wielki uczony zagłębiony był w samoczynnej mapie, po której wodził palcem, podśpiewując beztrosko swoje „pa-ram-pam-pam”.
Gdy zegar wybił północ, pan Kleks kazał stewardowi poprosić do salonu Admirała.
Alojzy zjawił się spokojny jak zwykle. Nie znać było na nim żadnego zmęczenia. Na tym polegała jego mechaniczna wyższość nad zwykłymi admirałami.
– Zbliżamy się do celu – rzekł pan Kleks. – Od Wyspy Sobowtórów dzieli nas nie więcej niż piętnaście mil w linii prostej. Kierunek wskaże moja broda. Wracamy na pokład.
– Zaraz wydam odpowiednie rozkazy – odrzekł salutując Alojzy i wbiegł po schodach na górę.
Ruszyliśmy za nim ubezpieczeni liną, jak na wspinaczce wysokogórskiej, żeby wicher nie zwiał nas do wody. Szedłem na samym końcu, a ponieważ byłem w mundurze marynarskim, co chwila jakiś bosman sztorcował mnie przygadując:
– Nie obijaj się tutaj, kulfonie! Rusz się, amebo! Do roboty, nicponiu!
Rezeda współczująco ściskała moją rękę, ale milczała, gdyż i ona była w mundurze marynarza.
Na pokładzie wicher szalał, zapierał dech, ale deszcz jakby ustał. Kapitan Tykwot, krztusząc się cygarowym dymem i spluwając z obrzydzeniem, niestrudzenie wydawał rozkazy. Przeszliśmy na dziób okrętu. Pan Kleks wysunął brodę do przodu, oparł lunetę na ramieniu Alojzego i bacznie patrzał w dal. Naprzód mruczał coś w sposób niezrozumiały, a po chwili zaczął wyrzucać z siebie krótkie, urwane zdania:
– Ciekawe… Nic nie rozumiem… Nie ma Wyspy Sobowtórów. Po prostu nie ma jej. A przecież moja mapa jest nieomylna. Musiało stać się coś niezwykłego. Zaraz, zaraz… Nie do wiary! Tam pływa wierzchołek wyspy. Sam wierzchołek! Widocznie cyklon rozłupał wyspę w linii poziomej. Wierzchołek wraz z domem ocalał i pływa po powierzchni jak spodek. Alojzy, każ wzmocnić reflektory… O! Widzę! Widzę! Dom z ogrodem! Trzeba wypuścić rakiety! Prędzej, prędzej!