Zwiedziłem również Pracownię Akustyczną Grających Muszli, Fabrykę Galowego Proszku, Nadymalnię Rybich Pęcherzy, Wytwórnię Transparentów Państwowych, Zakład Przecierania Królewskich Okularów, Alamakotekę, gdzie były wystawione obrazy z życia drobiu malowane przez wybitnych ptaszystów, a nadto kilka zakładów naukowych, w tej liczbie Szkołę Pedałów Fortepianowych na trzy nogi oraz Instytut Znaków Przestankowych.
Pełen niezapomnianych wrażeń wróciłem do pana Kleksa i razem udaliśmy się do państwa Lewkoników. Ulica, do której przylegała „Anemonowa Piętka”, dzięki zabiegom Weronika otrzymała swoją nazwę. Z jednego końca nazywała się Staroprojektowana, z drugiego Nowoprojektowana, a pośrodku – Środkowoprojektowana.
W mieszkaniu zastaliśmy całą rodzinę oprócz Róży, którą wezwano do sekretariatu ministrona Dworu celem złożenia życiorysu, wypełnienia ankiety i fomularza małżeńskiego oraz zapoznania się z obowiązkami przyszłej królowej. Na razie wiedzieliśmy tylko tyle, że będzie musiała przybrać historyczne imię Kwakwanostry.
Całe mieszkanie ozdobione było bukietami róż, gdyż pan Lewkonik od razu zabrał się do pracy w ogrodzie i przy pomocy płynu odżywczego szybko udoskonalił hodowlę Multiflory.
– Gdy ma się w domu poetkę – powiedział nam zaraz na wstępie – trzeba dbać o róże. Pobudzają one natchnienie. Czy słusznie mówię, Piwonio?
Piwonia spojrzała rozmarzonym wzrokiem i jakby na potwierdzenie słów ojca rzekła melancholijnie:
– Róża, burza, kurza, nurza, duża, stróża…
– Przepraszam – wtrącił się Weronik – czy nie można by zamiast „stróż” powiedzieć „dozorca”?
– Nie będzie rymu – odparła Piwonia patrząc na ojca, bowiem on jeden znał się na poezji.
Rezeda także nie zmarnowała czasu spędzonego w domu. Poświęciła go tresurze psów i oto podczas obiadu oba pudle, ubrane w różowe fartuszki, podawały do stołu, chodząc na tylnych łapkach.
Pan Kleks miał wyborny apetyt, nabierał sobie na talerz ogromne porcje i przy każdym daniu wesoło wykrzykiwał:
– Jak długo żyję, nie jadłem jeszcze tak pysznego obiadu! Te pulpety są wprost niezrównane!
– To jest ryba faszerowana – zauważyła nieśmiało Multiflora.
– Oczywiście, że ryba! Ryba pulpetowa! Tak właśnie chciałem powiedzieć. Muszę opracować nową książkę kucharską, opartą na zasadach gastronomii kleksycznej. Że też o tym dotąd nie pomyślałem. Pani Multifloro, daję słowo, napiszę taką książkę i zadedykuję ją pani.
Piliśmy właśnie kawę, gdy Negrifon trzykrotnym szczeknięciem zaanonsował przybycie nowych gości. W tej samej chwili istotnie zjawił się Alojzy w admiralskim mundurze, przy orderach, które tylko w znikomej części przypięte były do piersi. Pozostałe niósł osobno na atłasowej poduszce adiutant Admirała. Trzecim gościem był kapitan Tykwot, pragnął bowiem zobaczyć, jak wygląda „Anemonowa Piętka”, którą przyholował z tak daleka.
Multiflora serdecznie podziękowała dzielnym marynarzom za ich trudy, a pan Lewkonik nie mógł się powstrzymać i szepnął Piwonii przez stół:
– Powiedz wierszyk… Obowiązkowo…
Piwonia wstała, oparła ręce o poręcz krzesła i zadeklamowała swój nowy utwór:
Tym razem wiersz Piwonii nie wymaga wyjaśnień, gdyż jest dla wszystkich całkowicie zrozumiały.
Alojzy nie pozostał dłużny poetce. Bez namysłu odpowiedział do rymu, używając niemal tych samych słów:
– Jesteś niezrównany! – zawołał pan Kleks. – Będziesz chlubą Alamakoty! Admirale, moje gratulacje!
Kapitan Tykwot nie znał się na wierszach, nie rozumiał, o co chodzi, popijał więc w milczeniu kawę i jak zwykle z obrzydzeniem palił tradycyjne cygaro.
Rozmowa przy stole toczyła się głównie na temat przyszłych losów panien Lewkonikówien.
– Przykro mi, że nie będę na ślubie Rezedy – powiedziała Multiflora – ale rozumiem, że pan Adaś musi ją uprzednio przedstawić swoim rodzicom. Byłoby nietaktownie, gdybyśmy postąpili inaczej.
Weronik, aby wynagrodzić wyrządzoną mi krzywdę, zaczął przesadnie wychwalać moją rodzinę:
– Co to za ludzie, proszę państwa! Znam ich od czasu, jak wprowadzili się do naszej kamienicy. Nigdy nie zalegają z komornym, nie śmiecą na schodach, nie brudzą, nie hałasują. Tacy lokatorzy to skarb! Starszy pan Niezgódka sam sobie pisze książki. Zajmuje się także wypychaniem ptaków. Ale żeby kiedykolwiek osobiście zamienić się w ptaka – proszę nie wierzyć! Pani Niezgódkowa nigdy by do tego nie dopuściła! Tacy to są ludzie!
– A czy lubią kwiaty? – spytała znienacka Multiflora.
– Jeszcze jak! Pani Niezgódkowa co dzień przypina sobie do kapelusza inny bukiecik. Choć to i sztuczne, ale zawsze kwiaty. Raz bławatki, raz fiołki, a w niedzielę i święta wyłącznie róże. Słowo daję! Ładniejsze niż prawdziwe!
Słysząc to Dalia rozkichała się na dobre. Kapitan Tykwot powiedział „na zdrowie”, Weronik przerwał swoje wynurzenia, natomiast Alojzy usłużnie oznajmił:
– Opuszczając krainę Obojga Farmacji, wziąłem z sobą próbki niezawodnych leków. Mam tutaj tubkę „Antykichaliny”. Po jej zażyciu najuporczywszy katar ustaje natychmiast.
Dalia już wyciągnęła rękę po lek, lecz nagle powstrzymała się i rzekła cicho:
– Nie… Nie… Co by powiedział mój narzeczony, gdybym przestała kichać? Jemu przecież to się we mnie najbardziej podobało. Nie, Admirale, przepraszam, ale nie skorzystam.
Po skończonym obiedzie pan Kleks i ja podziękowaliśmy gospodarzom, pogłaskaliśmy pieski i ruszyliśmy ku domowi. Towarzyszył nam Weronik, który zakończył już swoje prace na „Anemonowej Piętce”, posprzątał, a także pomył szyby, jak przystało na wzorowego dozorcę.
W pracowni meteorologicznej zastaliśmy Limpotrona. Ustalał właśnie siłę wiatru i regulował pogodę na czas królewskich uroczystości zaręczynowych. Zatrzymał nas, gdyśmy szli do naszych apartamentów.
– Mam tu coś dla panów – powiedział. – Oto odznaczenia, które król raczył panom dzisiaj przyznać. Dla pana profesora Krzyż Komandorski Złotego Koguta z gwiazdą, dla pana Niezgódki order Kurzego Pióra, dla pana Czyściocha Medal Eksportowego Jajka. Zechcą panowie dzisiaj wystąpić w tych odznaczeniach. Przyniosłem także trzy puszki galowego proszku. Trzeba się nim posypać zgodnie z ceremoniałem. A tu są trzy złote chronometry, wprawdzie popsute, ale za to najwyższej marki. Pochodzą one z królewskich zbiorów i posiadają szczególną pamiątkową wartość, popsuł je własnoręcznie król Kwaternoster I.
Podziękowaliśmy ministrowi za tak zaszczytne wyróżnienie i udaliśmy się do siebie.
– Czasu nam zostało niewiele – rzekł pan Kleks. – Trzeba się wystroić na dzisiejszą uroczystość.
– Czy musimy wystąpić tak jak Alamakotańczycy, nadzy do pasa i posypani srebrnym proszkiem? – zapytał z niepokojem Weronik.
– Załatwimy do kompromisowo – odrzekł pan Kleks. – Koegzystencja trwa. Posypiemy się srebrnym proszkiem, a na wierzch włożymy ubrania. W ten sposób wilk będzie syty i owca zadowolona.
Z radością i pełni podziwu dla pomysłowości pana Kleksa przyjęliśmy to rozwiązanie. Przebraliśmy się szybko w odświętne stroje oraz przypięliśmy do nich ordery. Profesor właśnie przygładzał przed lustrem brodę, włosy i brwi, gdy nagle ujrzał w nim odbicie Weronika i zawołał: