Teraz właśnie, gdy „Kwaternoster Pierwszy” znów płynął na pełnych obrotach, z nieba wystrzeliły ogniste zygzaki błyskawic, huknęły grzmoty, pioruny z sykiem posypały się w morze, tworząc gęste obłoki pary. Woda zawrzała. Na powierzchnię zaczęły wypływać ławice ugotowanych ryb, które marynarze szybko wyławiali siatkami na motyle. Po chwili lunął deszcz i rozszalała się letnia nawałnica. Nastąpiło to tak szybko, że zanim zdążyliśmy opuścić pokład, byliśmy przemoczeni do nitki.
Pan Kleks miał na sobie strój wykonany z hermetycznych, nieprzemakalnych tworzyw, toteż wystarczyło mu otrząsnąć krople deszczu, żeby zachować swój zwykły wygląd. Również broda, natłuszczona meteokleksyczną pomadą, nie ucierpiała od nawałnicy. Weronik w łazience wyżął swoje ubranie, przywdział je znowu i powiedział z dziarską brawurą:
– Twarde życie dozorcy uodporniło mnie na wiele rzeczy. Ja kataru nie miewam. Jestem zahartowany jak gwóźdź!
Mówiąc to naprężył bicepsy, stanął na rękach, wykonał kilka ćwiczeń gimnastycznych i dodał z dumą:
– Niech się nie nazywam Weronik Czyścioch, jeśli zełgałem. Mam siedemdziesiąt lat, ale potrafię jeszcze zakasować niejednego młodzieniaszka.
Było to pite głównie do mnie, gdyż ja i Rezeda skorzystaliśmy z uprzejmości pierwszego oficera, który zaproponował nam przebranie się w marynarskie mundury, dopóki nasze ubrania nie wyschną. Trzeba przyznać, że Rezeda jako marynarz wyglądała prześlicznie.
Tymczasem dokoła nas szalała burza. Wystraszone latające ryby raz po raz uderzały o szyby okrętowych okienek. „Kwaternoster Pierwszy” przewalał się z boku na bok, stawał dęba i pod uderzeniami bałwanów wydawał z siebie głuche odgłosy.
Admirał stał na stanowisku. W głośnikach grzmiał zachrypnięty głos kapitana Tykwota. Po pewnym czasie w admiralskim salonie, gdzie popijaliśmy gorący sok laktusowy, zjawił się Zyzik. Słaniał się na nogach z przemęczenia, ciężko sapał, ale rozpierała go duma.
– Panie profesorze… – mówił chwytając powietrze – nie sprawiłem panu zawodu, prawda?… Niech pan poprosi Admirała, żeby mnie przyjął do marynarki… Profesoruniu kochany, niech pan zrobi to dla mnie.
– Siadaj tu i odpocznij – rzekł Kleks. – Jesteś dzielnym chłopcem! Widzę, że potrafisz wypić morze jednym łykiem. Za pięć lat będziesz sławnym kapitanem. Przyrzekam ci. Masz to u mnie jak w banku. A ja nigdy nie mówię na wiatr.
Gdy tylko pan Kleks wypowiedział to słowo, siła wiatru wzmogła się o pięć stopni w skali Brzechworta i okręt zaczął podskakiwać po oceanie jak pingpongowa piłka.
Stewardzi przywiązali nas pasami do foteli, żebyśmy nie porozbijali sobie głów o sufit salonu.
Zapadła noc. O podaniu posiłku nie mogło być nawet mowy. Dzban z sokiem laktusowym i szklanki dawno już potłukły się na drobny pył. Gryźliśmy w milczeniu suchary, spoglądając wyczekująco na pana Kleksa.
Wielki uczony zagłębiony był w samoczynnej mapie, po której wodził palcem, podśpiewując beztrosko swoje „pa-ram-pam-pam”.
Gdy zegar wybił północ, pan Kleks kazał stewardowi poprosić do salonu Admirała.
Alojzy zjawił się spokojny jak zwykle. Nie znać było na nim żadnego zmęczenia. Na tym polegała jego mechaniczna wyższość nad zwykłymi admirałami.
– Zbliżamy się do celu – rzekł pan Kleks. – Od Wyspy Sobowtórów dzieli nas nie więcej niż piętnaście mil w linii prostej. Kierunek wskaże moja broda. Wracamy na pokład.
– Zaraz wydam odpowiednie rozkazy – odrzekł salutując Alojzy i wbiegł po schodach na górę.
Ruszyliśmy za nim ubezpieczeni liną, jak na wspinaczce wysokogórskiej, żeby wicher nie zwiał nas do wody. Szedłem na samym końcu, a ponieważ byłem w mundurze marynarskim, co chwila jakiś bosman sztorcował mnie przygadując:
– Nie obijaj się tutaj, kulfonie! Rusz się, amebo! Do roboty, nicponiu!
Rezeda współczująco ściskała moją rękę, ale milczała, gdyż i ona była w mundurze marynarza.
Na pokładzie wicher szalał, zapierał dech, ale deszcz jakby ustał. Kapitan Tykwot, krztusząc się cygarowym dymem i spluwając z obrzydzeniem, niestrudzenie wydawał rozkazy. Przeszliśmy na dziób okrętu. Pan Kleks wysunął brodę do przodu, oparł lunetę na ramieniu Alojzego i bacznie patrzał w dal. Naprzód mruczał coś w sposób niezrozumiały, a po chwili zaczął wyrzucać z siebie krótkie, urwane zdania:
– Ciekawe… Nic nie rozumiem… Nie ma Wyspy Sobowtórów. Po prostu nie ma jej. A przecież moja mapa jest nieomylna. Musiało stać się coś niezwykłego. Zaraz, zaraz… Nie do wiary! Tam pływa wierzchołek wyspy. Sam wierzchołek! Widocznie cyklon rozłupał wyspę w linii poziomej. Wierzchołek wraz z domem ocalał i pływa po powierzchni jak spodek. Alojzy, każ wzmocnić reflektory… O! Widzę! Widzę! Dom z ogrodem! Trzeba wypuścić rakiety! Prędzej, prędzej!
Alojzy wysłał Zyzika z rozkazem do kapitana i po chwili wzbiły się do nieba trzy oślepiające rakiety w narodowych barwach Alamakoty: żółta, czerwona i zielona.
Pan Kleks przetarł szkło lunety i jeszcze baczniej wpatrywał się w dal.
– Jest! Jest! – zawołał radośnie. – Przed domem stoi kobieta. To Multiflora! A obok niej dwa czarne psy. Słowo daję! To są pudle!
Alojzy nie słuchał dalszych relacji pana Kleksa, tylko pobiegł długimi susami do kapitana.
Przybliżyliśmy się do pływającego wierzchołka wyspy tak, że na skrzyżowaniu świateł i reflektorów można było gołym okiem dojrzeć czworograniasty zarys domu.
Okręt obrócił się lewą burtą, zatrząsł się, zadygotał i stanął w miejscu, walcząc dzielnie z wichurą i nawałą rozwścieczonych bałwanów.
W przeciągu paru minut spuszczono łódź, w której dwunastu marynarzy wraz z Zyzikem wyprawiło się po Multiflorę. Ale pomimo nadludzkich wysiłków walka z żywiołem okazała się bezowocna. Z huczącej kipieli wystrzelały w górę olbrzymie wodospady, zwalały się na łódź istnym potopem i usiłowały unicestwić ją razem z dzielną załogą.
Kapitan wydał rozkaz powrotu i wtedy właśnie nagły poryw wichru potężnym uderzeniem roztrzaskał łódź o kadłub okrętu.
Rozległ się alarmowy sygnał „człowiek za burtą”. Posypały się do morza koła ratunkowe. Marynarze uwijali się jak osy, niosąc pomoc tonącym towarzyszom. Ale oto zwabione łatwym żerem nadpłynęły rekiny. Sytuacja stawała się z każdą chwilą groźniejsza. Załoga zdwoiła wysiłki. Wreszcie zdołano wyłowić wszystkich marynarzy. Tylko jednego Zyzika fala odrzuciła daleko od okrętu.
– On zginie! – wołała rozpaczliwie Rezeda. – Ratujcie go! Przecież te rekiny pożrą biedaka!
Nawet pan Kleks stał bezradny, z przerażeniem w oczach.
Żaden z marynarzy nie odważył się pośpieszyć Zyzikowi na ratunek. I właśnie wtedy Pierwszy Admirał Floty, tak jak stał, w swoim białym mundurze przepasanym wielką wstęgą Koguta z gwiazdą, jednym susem przesadził poręcz burty i skoczył w spienione odmęty. Jego mechaniczne członki działały z błyskawiczną szybkością i nieomylną precyzją. Po kilku zamachach ramion Alojzy dosięgnął Zyzika, kilkoma uderzeniami pięści jak żelazną maczugą ogłuszył napastujące go rekiny i zanim zdążyliśmy ochłonąć z wrażenia, wniósł nieprzytomnego chłopca po sznurowej drabince na pokład.
Urządziliśmy Admirałowi huczną owację, a pan Kleks uściskał go ze łzami w oczach, mówiąc:
– Kochany Alojzy! Jesteś prawdziwym dziełem moich rąk. Panie, panowie, nie żyje ministron Alojzytron, Pierwszy Admirał Floty!
– Niech żyje!- krzyknęła wraz z nami cała załoga okrętu, a Weronik najgłośniej ze wszystkich.
Zyzik szybko odzyskał przytomność.
– Panie Admirale – zwrócił się do Alojzego – zawdzięczam panu życie, toteż może pan nim rozporządzać wszędzie i zawsze.
Alojzy spojrzał na niego z aprobatą, po czym przypiął mu na piersi jeden z własnych orderów.
Zasłużyłeś na wyróżnienie, chłopcze – powiedział. – Wysoko zajdziesz. Mianuję cię bosman-matem w marynarce Jego Królewskiej Mości.
Zyzik zaczerwienił się po uszy i nie mógł wykrztusić słowa. Powinszowałem mu nominacji, a pan Kleks mrugnął do niego porozumiewawczo i szepnął ponad moją głową:
– A nie mówiłem? Pa-ram-pam-pam!
Opisałem tę scenę nieco rozwlekle, w istocie jednak trwała ona minutę albo mniej. Przez cały ten czas Rezeda nie odstępowała pana Kleksa, wołając rozpaczliwie:
– Panie profesorze, błagam pana! Róbcie coś! Ratujcie mamę! Każda chwila jest droga! Boże, mój Boże, co za ludzie! Czy pan nie rozumie? Tam jest moja mama!
Wichura ustała, niebezpieczeństwo minęło – rzekł pan Kleks. – Musimy zachować spokój. Proszę pozwolić mi się zastanowić.
Po tych słowach stanął na jednej nodze, wypuścił brodę na wiatr i przy pomocy swego wszechwidzącego oka raz jeszcze zbadał sytuację.