Выбрать главу

Każdy ma jakiegoś hysia, myślał; pewni mężczyźni przebierają się w damskie ciuchy, inni lubią, żeby ubrana w skórę dziewczyna deptała ich butami na wysokich obcasach. Znał faceta, dla którego najseksowniejszą częścią ciała kobiety były jej stopy; dostawał orgazmu, stojąc w dziale damskiego obuwia w domu towarowym i obserwując, jak wkładają i zdejmują pantofle.

On miał hysia na punkcie strachu. Podniecało go, kiedy kobieta się bała. Bez tego nie odczuwał przyjemności.

Rozglądając się metodycznie dookoła, zauważył przymocowaną do ściany drabinę, nad którą znajdowała się zamykana od środka żelazna klapa. Wspiął się szybko po szczeblach, odsunął rygle i podniósł ją do góry. Przed sobą zobaczył opony stojącego na parkingu chryslera. Ustaliwszy, że znajduje się na tyłach budynku, zasunął z powrotem rygle i zszedł na dół.

Kiedy zamykał za sobą drzwi kotłowni, idąca z naprzeciwka dziewczyna zmierzyła go nieprzyjaznym spojrzeniem. Przeżył chwilę niepokoju; mogła zapytać go, czego, do cholery, szuka koło damskiej szatni. Czegoś takiego nie przewidział w swoim scenariuszu. W tym momencie mogło to popsuć cały plan. Ale ona spojrzała na jego czapkę i widząc napis SECURITY, odwróciła się i weszła do szatni.

Uśmiechnął się. Kupił tę czapkę w sklepie z pamiątkami za osiem dolców dziewięćdziesiąt dziewięć centów. Ludzie przyzwyczaili się do ubranych w dżinsy strażników na koncertach rockowych, do detektywów, którzy nie różnili się od przestępców, dopóki nie wyciągnęli odznaki, a także do ubranych w swetry policjantów na lotnisku; trudno było pytać o legitymację każdego palanta, który twierdził, że jest ochroniarzem.

Nacisnął klamkę drzwi naprzeciwko damskiej szatni. W środku znajdował się mały magazyn. Zapalił światło i zamknął za sobą drzwi.

Na regałach leżał stary sprzęt sportowy: wielkie, czarne lekarskie piłki, zużyte gumowe materace, gimnastyczne maczugi, zdefasonowane rękawice bokserskie i rozklekotane składane krzesła. Obok stał kozioł z popękaną skórą i złamaną nogą. W powietrzu unosił się zapach pleśni. Pod sufitem biegła duża srebrna rura. Domyślił się, że tłoczy świeże powietrze do szatni po drugiej stronie korytarza.

Sięgnął do góry i spróbował odkręcić śruby łączące rurę z większym urządzeniem, które wyglądało na wentylator. Nie udało mu się to gołymi rękoma, ale miał klucz w bagażniku datsuna. Kiedy odkręci śruby, wentylator zamiast z rury będzie pobierał powietrze z magazynu.

Rozpali ogień na podłodze. Kupi kanister benzyny, odleje jej trochę do butelki po perrierze i przyniesie tutaj razem z pudełkiem zapałek, gazetą na rozpałkę i kluczem.

Ogień szybko się rozprzestrzeni i w górę zaczną walić gęste kłęby dymu. Wtedy zakryje sobie usta i nos mokrą szmatą, odczeka chwilę i odkręci rurę. Wentylator zacznie wsysać dym i tłoczyć go do szatni. Z początku nikt tego nie zauważy. A potem któraś z dziewczyn pociągnie nosem i zapyta: „Czy ktoś tutaj pali papierosa?” On tymczasem otworzy drzwi magazynu i cały korytarz wypełni się dymem. Dziewczęta zorientują się w końcu, że coś jest nie w porządku, otworzą drzwi i przekonane, że pali się cały budynek, wpadną wszystkie w panikę.

Wtedy on wejdzie do szatni. Wszędzie, gdziekolwiek spojrzy, będą migać biustonosze, pończochy, gołe piersi, pośladki i włosy łonowe. Niektóre z dziewczyn wybiegną nagie i mokre spod prysznica i będą szukały po omacku ręcznika; inne zaczną się ubierać; większość będzie biegać w kółko, mrużąc oczy i próbując znaleźć drzwi. Słychać będzie krzyki i szlochy. On nadal będzie udawać ochroniarza i zacznie im wydawać rozkazy: „Nie ubierajcie się! Nie ma ani chwili do stracenia! Uciekajcie! Płonie cały budynek! Szybciej! Szybciej!” Będzie je klepał po nagich pośladkach, popychał, wyrywał z rąk ubrania i obmacywał. Niektóre domyśla się może, że coś jest nie w porządku, ale większość będzie zbyt przerażona, żeby się nad tym zastanawiać. Jeśli w środku będzie jeszcze muskularna hokeistka, starczy jej być może jasności umysłu, żeby stawić mu czoło, ale on znokautuje ją po prostu jednym celnym uderzeniem.

Spacerując po szatni, wybierze dla siebie ofiarę: ładną dziewczyną o bezbronnym spojrzeniu. Weźmie ją pod ramię i powie: „Tędy, proszę. Jestem z ochrony”. Wyjdzie z nią na korytarz, a potem skręci do kotłowni. I dokładnie wtedy, gdy biedaczka pomyśli, że jest bezpieczna, uderzy ją najpierw w twarz, a potem w brzuch i rzuci na brudną betonową podłogę. Będzie patrzył, jak się po niej turla, a potem niepewnie siada płacząc i wpatrując się w niego z przerażeniem w oczach.

Wtedy uśmiechnie się i rozepnie pasek.

2

– Chcę wracać do domu – oświadczyła pani Ferrami.

– Nie martw się, mamo, zabierzemy cię stąd szybciej, niż myślisz – odparła jej córka Jeannie.

Młodsza siostra Jeannie, Patty, posłała jej spojrzenie, które mówiło: Jak sobie to, do licha, wyobrażasz?

Ubezpieczenie mamy starczało wyłącznie na umieszczenie w domu opieki Bella Vista, który sprawiał wyjątkowo obskurne wrażenie. W pokoju stały dwa szpitalne łóżka, dwie nocne szafki, kanapa i telewizor. Ściany pomalowane były na brunatny kolor, a podłoga wyłożona plastikowymi kremowopomarańczowymi płytkami. Okna miały kraty zamiast zasłon i wychodziły na stację benzynową. Umywalka była w rogu pokoju, toaleta na korytarzu.

– Chcę wracać do domu – powtórzyła pani Ferrami.

– Ale ty wszystko zapominasz, mamo. Nie możesz już dłużej sama mieszkać – powiedziała Patty.

– Oczywiście, że mogę, nie waż się do mnie mówić w ten sposób.

Jeannie przygryzła wargę. Gdy spoglądała na wrak człowieka, który był kiedyś jej matką, chciało jej się płakać. Mama miała mocne rysy: czarne brwi, ciemne oczy, prosty nos, szerokie usta i wystające kości policzkowe. I chociaż była niskiego wzrostu, a jej córki wysokie jak ojciec, Jeannie i Patty odziedziczyły po niej typ urody. I wszystkie trzy odznaczały się, zgodnie z tym, co sugerowały rysy twarzy, silnym charakterem; słowem, którego używano najczęściej, by je opisać, było „imponujące”. Ale mama już nigdy nie będzie imponująca. Miała Alzheimera.

Nie skończyła jeszcze sześćdziesiątki. Dwudziestodziewięcioletnia Jeannie i dwudziestosześcioletnia Patty miały nadzieję, że przez kilka lat mama będzie sobie jeszcze jakoś radzić, ale nadzieja ta legła w gruzach o godzinie piątej tego ranka, kiedy gliniarz z Waszyngtonu zadzwonił do Jeannie i zakomunikował jej, że znalazł mamę w brudnej nocnej koszuli na Osiemnastej Ulicy, powtarzającą z płaczem, że zapomniała, gdzie mieszka.

Jeannie wsiadła do samochodu i pojechała w ten cichy niedzielny ranek do Waszyngtonu, oddalonego o godzinę jazdy z Baltimore. Odebrała mamę z posterunku, odwiozła do domu, umyła ją i ubrała, po czym zadzwoniła do Patty. Obie siostry załatwiły następnie mamie miejsce w domu spokojnej starości Bella Vista w mieście Columbia, w połowie drogi między Waszyngtonem i Baltimore. Spędziła w nim swoje ostatnie lata ich ciotka Rosa. Miała taką samą polisę ubezpieczeniową jak mama.

– Nie podoba mi się to miejsce – stwierdziła mama.

– Nam też – odparła Jeannie – ale w tej chwili to wszystko, na co nas stać. – Chciała być rzeczowa i rozsądna, ale jej słowa zabrzmiały bardziej szorstko, niż zamierzała.

Patty spojrzała na nią z dezaprobatą.

– Daj spokój, mamo, mieszkałyśmy już w gorszych warunkach – powiedziała.

To była prawda. Kiedy ich ojciec trafił po raz drugi za kratki, mama i dwie córki zamieszkały w jednym pokoju z płytą grzejną na kredensie i kranem na korytarzu. To były lata pomocy społecznej. Ale przeciwności losu zawsze mobilizowały mamę do działania. Kiedy tylko Jeannie i Patty poszły do szkoły, znalazła pracę – była fryzjerką, niezłą, chociaż może mało oryginalną – wynajęła godną zaufania starszą panią, która opiekowała się dziewczynkami, gdy wróciły do domu, i przeniosła się do małego mieszkanka z dwiema sypialniami w Adams-Morgan, porządnej robotniczej dzielnicy.

Smażyła grzanki na śniadanie, wysyłała Jeannie i Patty do szkoły w czystych ubraniach, a potem czesała się i malowała trzeba było wyglądać elegancko, kiedy pracowało się w salonie – i zawsze zostawiała wysprzątaną kuchnię i ciasteczka dla dziewczynek, kiedy wracały do domu. W niedzielę wszystkie trzy robiły porządki i duże pranie. Mama zawsze wydawała się taka zaradna, taka solidna i wytrzymała, że żal było patrzeć na tę leżącą w łóżku narzekającą kobietę.

Teraz zmarszczyła brwi, jakby coś ją zadziwiło.

– Dlaczego nosisz kolczyk w nosie, Jeannie? – zapytała.

Jeannie dotknęła palcem delikatnego srebrnego kółka i lekko się uśmiechnęła.

– Kazałam sobie przekłuć nos, kiedy byłam dzieckiem, mamo. Pamiętasz, jak się z tego powodu wściekałaś? Myślałam, że wyrzucisz mnie na ulicę.

– Zapomniałam – szepnęła mama.

– Ja pamiętam – powiedziała Patty. – Uważałam, że to najwspanialszy pomysł pod słońcem. Ale miałam wtedy jedenaście, a ty czternaście lat i wszystko, co robiłaś, wydawało mi się odważne, mądre i zgodne z najnowszą modą.

– Może wcale się nie myliłaś – stwierdziła żartem Jeannie.

Patty zachichotała.

– Na pewno nie można było tego powiedzieć o pomarańczowej kurtce.

– Mój Boże, ta kurtka. Mama spaliła ją w końcu po tym, jak nocowałam w opuszczonym budynku i oblazły mnie pchły.

– Pamiętam to – odezwała się nagle mama. – Pchły u mojego dziecka! – Wciąż ją to oburzało, mimo że minęło piętnaście lat.

Nagle poprawiły im się humory. Wspomnienia uświadomiły im, jak bardzo były kiedyś ze sobą związane. To był najlepszy moment, żeby wyjść.