Выбрать главу

– Najpierw uratujemy mnie – stwierdziła, biorąc go za rękę. – Potem uratujemy ciebie. A potem się zabawimy.

– W porządku – odparł i uścisnął jej dłoń.

Wyszli na ulicę.

– Pojedźmy razem – powiedziała. – Potem odwiozę cię do twojego samochodu.

Wsiedli oboje do jej mercedesa. Radio włączyło się samo, kiedy zapaliła silnik. Skręcając w 41st Street usłyszeli, jak spiker wymienia nazwę Genetico i Jeannie przekręciła głośniej gałkę.

„Oczekuje się, że senator Jim Proust, były dyrektor CIA, potwierdzi dziś swój zamiar ubiegania się o nominację republikanów w przyszłorocznych wyborach prezydenckich. W swojej kampanii obiecuje dziesięcioprocentowy podatek dochodowy dla wszystkich i zniesienie pomocy społecznej. Komentatorzy zwracają uwagę, że finansowanie kampanii nie będzie stanowić problemu, ponieważ senator ma zarobić sześćdziesiąt milionów na uzgodnionej już sprzedaży należącej do niego firmy medycznej, Genetico. Przechodzimy do wiadomości sportowych…”

Jeannie wyłączyła radio.

– Co o tym myślisz?

Steve pokręcił z przejęciem głową.

– Stawka się podnosi – zauważył. – Jeśli ujawnimy prawdę o Genetico i sprzedaż zostanie odwołana, Jim Proust nie będzie miał forsy na kampanię prezydencką. A to rzeczywiście kawał sukinsyna: tajny agent, były szef CIA, zwolennik zniesienia kontroli broni, co tylko chcesz. Zawadzasz kilku niebezpiecznym ludziom.

Jeannie zacisnęła zęby.

– Tym bardziej warto z nimi powalczyć. Zdobyłam wykształcenie dzięki pomocy społecznej. Jeśli Proust zostanie prezydentem, dziewczęta takie jak ja zawsze będą fryzjerkami.

39

Przed Hillside Hall, w którym mieścił się rektorat, zebrała się niewielka demonstracja. Na schodach stał wianuszek trzydziestu albo czterdziestu osób, w większości studentek. Protest odbywał się w spokojny zdyscyplinowany sposób. Podchodząc bliżej, Steve przeczytał transparent:

ŻĄDAMY PRZYWRÓCENIA DO PRACY

JEAN FERRAMI!

Uznał to za dobry omen.

– Popierają cię – powiedział.

Jeannie przyjrzała się uważniej manifestującym i uśmiechnęła z zadowoleniem.

– Przyszli tutaj. Mój Boże, więc ktoś jeszcze mnie kocha.

Na innym transparencie widniał napis:

NIE MOŻECIE

TEGO ZROBIĆ

JF

Kiedy zobaczyli Jeannie, w tłumie rozległy się oklaski. Podeszła do nich, a w ślad za nią dumny jak paw Steve. Nie każdy profesor mógł liczyć na tak spontaniczne poparcie ze strony studentów. Jeannie uścisnęła ręce mężczyznom i pocałowała się z kobietami. Steve zauważył wlepiającą w niego wzrok ładną blondynkę.

Jeannie objęła biorącą udział w demonstracji starszą kobietę.

– Sophie! – zawołała. – Naprawdę brak mi słów!

– Życzę ci powodzenia – odparła kobieta.

Jeannie odłączyła się od tłumu i ruszyła rozpromieniona w stronę budynku.

– Uważają, że powinnaś tu dalej pracować – stwierdził Steve.

– Nie potrafię ci wytłumaczyć, ile to dla mnie znaczy – powiedziała. – Ta starsza kobieta to Sophie Chappie, profesor na wydziale psychologii. Myślałam, że mnie nienawidzi. Nie mogę uwierzyć, że przyszła mnie poprzeć.

– Kim była ta ładna dziewczyna z przodu?

Jeannie rzuciła mu zdumione spojrzenie.

– Nie poznałeś jej?

– Jestem pewien, że nigdy jej nie spotkałem, ale mimo to nie odrywała ode mnie wzroku. – Nagle się domyślił. – O Boże, to musi być ta dziewczyna, którą zgwałcił.

– Lisa Hoxton.

– Nic dziwnego, że tak się we mnie wpatrywała.

Nie mógł się powstrzymać, żeby nie obejrzeć się przez ramię. Była ładną, pełną życia dziewczyną, niedużą i raczej pulchną. Jego sobowtór zaatakował ją, cisnął na ziemię i zmusił do odbycia stosunku. Steve czuł, jak odbiera mu oddech z oburzenia. Tej zwyczajnej młodej kobiecie do końca życia miały towarzyszyć koszmarne wspomnienia.

Rektorat mieścił się w starym pałacu. Jeannie poprowadziła go przez marmurową sień i otworzyła drzwi opatrzone tabliczką Stara Jadalnia. Znaleźli się w mrocznej neogotyckiej komnacie z wysokim sufitem, wąskimi oknami i ciężkimi dębowymi meblami. Przed rzeźbionym w kamieniu kominkiem stał długi stół.

Zwróceni twarzami do nich siedzieli przy nim czterej mężczyźni i kobieta w średnim wieku. W łysym facecie pośrodku Steve rozpoznał Jacka Budgena, tenisowego przeciwnika Jeannie. Domyślił się, że ma przed sobą komisję dyscyplinarną: ludzi, którzy dzierżyli w rękach los Jeannie.

– Dzień dobry, doktorze Budgen – powiedział, pochylając się nad stołem i podając mu rękę. – Jestem Steve Logan. Rozmawialiśmy wczoraj przez telefon.

Jakiś instynkt sprawił, że wydawał się zupełnie rozluźniony, co stało w jaskrawym przeciwieństwie do tego, jak się naprawdę czuł. Podał po kolei rękę wszystkim członkom komitetu, którzy przedstawili mu się z nazwiska.

Bardziej z boku, po drugiej stronie stołu siedzieli dwaj mężczyźni. W niskim facecie w granatowym trzyczęściowym garniturze Steve rozpoznał Berringtona Jonesa, którego spotkał w poniedziałek. Obok siedział chudy blondyn w popielatej dwurzędowej marynarce – Henry Quinn. Steve uścisnął ręce obydwu.

– Jakie są twoje prawne kwalifikacje, młody człowieku? – zapytał Quinn, spoglądając na niego z wyższością.

Steve uśmiechnął się przyjaźnie.

– Odpierdol się, Henry – szepnął tak cicho, że nikt inny tego nie usłyszał.

Quinn zamrugał oczyma, jakby ktoś go spoliczkował. To oduczy go traktować mnie z góry, pomyślał Steve. Podsunął krzesło Jeannie i oboje usiedli.

– Proponuję, żebyśmy zaczęli – odezwał się Jack Budgen. – To zebranie ma nieformalny charakter. Wszyscy otrzymali porządek dnia, wiemy więc, o co chodzi. Oskarżenie wniósł profesor Berrington Jones, który proponuje udzielić doktor Ferrami dymisji, ponieważ naraziła na szwank dobre imię Uniwersytetu Jonesa Fallsa.

Steve obserwował bacznie członków komisji, szukając najmniejszych oznak sympatii. Niestety żadnych nie znalazł. Na Jeannie patrzyła tylko kobieta, Jane Edelsborough; inni unikali z nią kontaktu wzrokowego. Na wstępie mamy czterech przeciw, jedną za, pomyślał. To niedobrze.

– Profesora Berringtona reprezentuje mecenas Quinn – oznajmił Jack.

Quinn wstał z krzesła i otworzył teczkę. Steve zauważył, że ma palce poplamione nikotyną. Adwokat wyjął plik powiększonych kopii artykułu zamieszczonego w „New York Timesie” i wręczył je wszystkim obecnym. W rezultacie cały stół pokryły kserokopie z wielkim tytułem: ETYKA BADAŃ GENETYCZNYCH: WĄTPLIWOŚCI, OBAWY I SŁOWNE UTARCZKI – sugestywne wizualne przypomnienie kłopotów, jakich przysporzyła im Jeannie. Steve żałował, że nie ma jakichś własnych papierów, które przykryłyby te rozdane przez Quinna.

Ten prosty i efektywny gambit trochę go onieśmielił. Jak mógł współzawodniczyć z facetem z ponad trzydziestoletnią praktyką sądową? Nie uda mi się z nim wygrać, pomyślał z przerażeniem.

Quinn zaczął mówić. Miał oschły precyzyjny głos, bez śladu jakiegokolwiek lokalnego akcentu. Przemawiał powoli i pedantycznie. Steve żywił nadzieję, że może się to okazać błędem w stosunku do ludzi nauki, którym nie trzeba sylabizować każdego słowa. Quinn zaprezentował dzieje komisji dyscyplinarnej i wyjaśnił, jaką pozycję zajmuje ona we władzach uczelni. Zdefiniował pojęcie „zniesławienia” i przedstawił kopię zawartej przez Jeannie umowy o pracę. Słuchając jego drętwej mowy, Steve odzyskiwał powoli nadzieję.

Quinn skończył po jakimś czasie swój przydługi wstęp i zaczął zadawać pytania Berringtonowi.

– Kiedy po raz pierwszy usłyszał pan o napisanym przez doktor Ferrami programie komputerowym?

– W ostatni poniedziałek po południu – odparł Berrington, po czym zrelacjonował rozmowę, którą odbył z Jeannie. Jego wersja zgadzała się z grubsza z tym, co usłyszał od niej Steve. – Kiedy tylko zrozumiałem dobrze, na czym polega jej metoda – oznajmił następnie – powiedziałem, że to, co robi, jest moim zdaniem nielegalne.

– Co takiego? – wybuchła Jeannie.

– Jaka była jej reakcja? – pytał dalej Quinn, zupełnie ją ignorując.

– Bardzo się zdenerwowała.

Ty cholerny kłamco! – przerwała mu Jeannie.

Berrington zaczerwienił się.

– Proszę nie przeszkadzać – odezwał się Jack Budgen.

Steve obserwował uważnie członków komisji: wszyscy spojrzeli na Jeannie: nie mogli się powstrzymać. Położył rękę na jej ramieniu, jakby chciał ją uspokoić.

– On łże w żywe oczy! – zaprotestowała.

– A czego się spodziewałaś? – zapytał cicho. – Facet idzie na całość.

– Przepraszam – odparła.

– Wcale nie musisz – szepnął jej do ucha. – Rób tak dalej. Widzieli, że twój gniew jest autentyczny.

– Zachowywała się wyzywająco, dokładnie tak jak teraz. Powiedziała, że może robić, co jej się podoba, i ma to zapisane w umowie.

Jeden z członków komisji, Tenniel Biddenham, nachmurzył się. Nie mieściło mu się najwyraźniej w głowie, żeby młodszy pracownik naukowy wymachiwał profesorowi przed nosem swoim kontraktem. Berrington nie był taki głupi. Wiedział, jak przyjąć uderzenie i obrócić je na swoją korzyść.

– Co pan zrobił? – zapytał Quinn.

– Cóż, uświadomiłem sobie, że mogę się mylić. Nie jestem adwokatem. Postanowiłem zasięgnąć porady prawnej. Gdyby moje obawy się potwierdziły, zaprezentowałbym jej niezależną opinię. Gdyby jednak okazało się, że to, co robi, nikomu nie szkodzi, mógłbym nie poruszać dalej tego tematu.