Lisa potrząsnęła głową.
– To wysoki biały facet w czerwonej czapce z napisem SECURITY – powiedziała Jeannie. – Widziałam go w damskiej szatni zaraz po tym, jak wybuchł pożar, a potem chyba jeszcze raz, zanim znalazłam Lisę.
Gliniarz podszedł do samochodu, wyciągnął mikrofon i przez chwilę do niego przemawiał.
– Jeśli będzie na tyle głupi, żeby zachować tę czapkę, możemy go złapać – stwierdził. – Zawieź ofiarę do szpitala, McHenty – zwrócił się do trzeciego gliniarza.
McHenty był młodym białym mężczyzną w okularach.
– Chce pani siedzieć z tyłu czy z przodu?
Lisa nie odpowiedziała. Sprawiała wrażenie przestraszonej.
– Siądź z przodu, nie chcesz chyba wyglądać na podejrzaną – poradziła jej Jeannie.
Na twarzy Lisy odmalowało się przerażenie.
– Nie jedziesz ze mną? – zapytała, odzywając się po raz pierwszy od wyjścia z piwnicy.
– Jeśli chcesz, pojadę – odparła Jeannie, starając się jej dodać otuchy. – Ale może lepiej będzie, jak skoczę do domu, wezmę dla ciebie trochę ciuchów i spotkamy się w szpitalu.
Lisa spojrzała z niepokojem na McHenty'ego.
– Nic złego ci się nie stanie – powiedziała Jeannie.
McHenty otworzył drzwiczki i Lisa wsiadła do samochodu.
– Do jakiego jedziecie szpitala? – zapytała Jeannie.
– Santa Teresa – odparł, siadając za kierownicą.
– Będę tam za parę minut! – zawołała, kiedy samochód ruszył z miejsca.
Przebiegła truchtem przez parking, już teraz żałując, że nie pojechała razem z nimi. Siedząc na przednim fotelu, Lisa sprawiała wrażenie przestraszonej i zdruzgotanej. Z pewnością potrzebowała czystego ubrania, ale może jeszcze bardziej potrzebna jej była druga kobieta, która siedziałaby obok niej, trzymała za rękę i dodawała otuchy. Jazda sam na sam z uzbrojonym macho była prawdopodobnie ostatnią rzeczą, jakiej sobie w tym momencie życzyła. Wskakując do swojego mercedesa, Jeannie czuła, że dała plamę.
– Jezu, co za dzień – jęknęła, wyjeżdżając z piskiem opon z parkingu.
Mieszkała niedaleko uczelni, na pierwszym piętrze małego szeregowego domu. Zaparkowała na chodniku i wbiegła na górę.
Umyła szybko twarz i ręce, a potem rzuciła na łóżko stos czystych ubrań. Przez chwilę zastanawiała się, które z nich będą pasować na niską, krągłą przyjaciółkę. Wyciągnęła o numer na nią za dużą koszulkę polo i spodnie od dresu. Dobranie bielizny było nieco trudniejsze. Znalazła parę obszernych męskich szortów, ale żaden z biustonoszy nie wydawał się odpowiedni. Lisa będzie musiała się obejść bez stanika. Dorzuciła szmaciane buty, wpakowała wszystko do torby i wybiegła.
W drodze do szpitala, czuła, jak ogarnia ją gniew. Od wybuchu pożaru przez cały czas koncentrowała się na tym, co trzeba było zrobić; teraz dopiero uświadomiła sobie w pełni, co się stało. Lisa była szczęśliwą, wesołą dziewczyną, ale doznany wstrząs zmienił ją w zombie, w kogoś, kto bał się wsiąść do policyjnego samochodu.
Jadąc handlową ulicą, wypatrywała faceta w czerwonej czapce. Wyobrażała sobie, że jeśli go zobaczy, skręci samochodem na chodnik i rozjedzie na miazgę. Tak naprawdę jednak chyba by go nie rozpoznała. Musiał już dawno zdjąć chustkę, a prawdopodobnie także i czapkę. W co jeszcze był ubrany? Uświadomiła sobie z osłupieniem, że nie bardzo pamięta. Miał na sobie jakiś podkoszulek, niebieskie dżinsy, a może szorty. Tak czy owak zdążył się już pewnie przebrać, podobnie jak ona.
Właściwie mógł to być każdy wysoki biały mężczyzna, którego widziała na ulicy: dostarczający pizzę chłopak w czerwonej kurtce; łysawy facet idący ze swoją żoną do kościoła, z książeczką do nabożeństwa pod pachą; przystojny brodacz z futerałem od gitary; nawet gliniarz strofujący włóczęgę przed sklepem monopolowym. Nie mogąc wyładować dławiącej ją wściekłości, Jeannie zacisnęła palce na kierownicy, aż pobielały jej kłykcie.
Szpital Santa Teresa położony był niedaleko północnej granicy miasta. Jeannie zostawiła samochód na parkingu i znalazła izbę przyjęć. Ubrana w szpitalną koszulę Lisa leżała już na łóżku i gapiła się przed siebie. Telewizor z wyłączoną fonią pokazywał ceremonię wręczania nagród Emmy: setki ubranych w wieczorowe stroje hollywoodzkich znakomitości popijało szampana i składało sobie nawzajem gratulacje. McHenty siedział przy łóżku z notesem na kolanie.
Jeannie postawiła torbę na podłodze.
– Masz tu ubranie. Co się dzieje?
Lisa milczała, pogrążona w apatii. Jest w szoku, pomyślała Jeannie. Tłumi wzbierające w niej uczucia, starając się nie stracić nad sobą panowania. Ale w którymś momencie musi wyładować nagromadzony gniew. Eksplozja nastąpi prędzej czy później.
– Muszę ustalić podstawowe fakty – powiedział McHenty. – Czy mogłaby pani zostawić nas na kilka minut samych?
– Ależ oczywiście – odparła przepraszającym tonem Jeannie, ale potem spostrzegła wzrok Lisy i zawahała się. Kilka minut wcześniej przeklinała się za to, że zostawiła ją sam na sam z mężczyzną. Teraz chciała zrobić dokładnie to samo. – Chociaż z drugiej strony – dodała – być może Lisa woli, żebym została.
Lisa potwierdziła jej domniemanie, kiwając ledwo dostrzegalnie głową. Jeannie siadła przy łóżku i wzięła ją za rękę.
McHenty sprawiał wrażenie poirytowanego, ale nie protestował.
– Pytałem właśnie pannę Hoxton, w jaki sposób broniła się przed napastnikiem – wyjaśnił. – Czy krzyczałaś, Liso?
– Raz, kiedy rzucił mnie na podłogę – odparła cichym głosem. – Potem wyciągnął nóż.
McHenty przemawiał rzeczowym tonem, wpatrując się w swój notes.
– Czy próbowałaś z nim walczyć?
Lisa pokręciła głową.
– Bałam się, że mnie potnie.
– Więc tak naprawdę po tym pierwszym krzyku nie stawiałaś żadnego oporu?
Lisa potrząsnęła głową i zaczęła płakać. Jeannie ścisnęła jej rękę. Miała ochotę zapytać McHenty'ego: „A co, u diabła, miała robić?”, ale ugryzła się w język. Zdążyła już dzisiaj potraktować obcesowo chłopaka, który wyglądał jak Brad Pitt, pozwoliła sobie na obraźliwą uwagę o cyckach Lisy i objechała strażnika przy drzwiach. Wiedziała, że nie potrafi rozmawiać z przedstawicielami władzy i na pewno nie chciała nastawić do siebie wrogo tego policjanta, który wykonywał tylko swoją pracę.
– Czy tuż przed penetracją sprawca rozsunął ci nogi? – zapytał McHenty.
Jeannie skrzywiła się. Czyżby nie mieli na komendzie policjantek, które mogłyby zadawać tego rodzaju pytania?
– Dotknął mojego uda czubkiem noża – powiedziała Lisa.
– Czy cię skaleczył?
– Nie.
– Więc rozłożyłaś nogi własnowolnie?
– Jeśli podejrzany celuje z pistoletu do gliniarza, na ogół kładziecie go trupem, prawda? – wtrąciła się Jeannie. – Nazywa pan to własnowolnym użyciem broni?
McHenty posłał jej gniewne spojrzenie.
– Proszę zostawić to mnie. Czy odniosłaś w ogóle jakieś obrażenia? – zapytał, zwracając się ponownie do Lisy.
– Tak, krwawię.
– W wyniku wymuszonego stosunku?
– Tak.
– Gdzie dokładnie odniosłaś obrażenia?
Jeannie nie mogła tego dłużej wytrzymać.
– Może powinien to raczej ustalić lekarz?
McHenty spojrzał na nią, jakby była niespełna rozumu.
– Muszę to umieścić we wstępnym raporcie.
– W takim razie niech pan napisze, że w wyniku gwałtu odniosła wewnętrzne obrażenia.
– To ja prowadzę to przesłuchanie.
– A ja mówię, żeby nie przeciągał pan struny – oznajmiła Jeannie, przygryzając wargę, żeby nie krzyczeć. – Moja przyjaciółka jest w stresie i nie sądzę, żeby musiała opisywać panu swoje wewnętrzne obrażenia, kiedy i tak zaraz zbada ją lekarz.
McHenty był wściekły, ale nie dawał za wygraną.
– Zauważyłem, że nosisz czerwoną koronkową bieliznę, Liso. Nie sądzisz, że to mogło mieć jakiś wpływ na to, co ci się przydarzyło?
Lisa odwróciła wzrok. Jej oczy lśniły od łez.
– Gdybym zawiadomiła, że skradziono mojego czerwonego mercedesa – wtrąciła Jeannie – czy uważałby pan, że sprowokowałam złodzieja, jeżdżąc tak atrakcyjnym samochodem?
McHenty zignorował ją.
– Nie wydaje ci się, że mogłaś spotkać sprawcę już wcześniej, Liso?
– Nie.
– Ale w kłębach dymu nie widziałaś go chyba zbyt wyraźnie. A on miał zawiązaną na twarzy jakąś szarfę.
– Z początku prawie nic nie widziałam. Ale tam, gdzie… to zrobił, nie było tak dużo dymu. Widziałam go. – Lisa pokiwała głową. – Widziałam go – powtórzyła.
– Więc rozpoznasz sprawcę, jeśli go ponownie zobaczysz? Lisa zadrżała.
– Tak.
– Ale nigdy przedtem go nie widziałaś? W barze albo gdziekolwiek?
– Nie.
– Czy często chodzisz do barów, Liso?
– Jasne.
– Barów dla samotnych? Tego rodzaju lokali?
Jeannie nie mogła tego dłużej słuchać.
– Cóż to w ogóle za pytania?
Takie, jakie zadaje obrońca – odparł McHenty.
– Lisa nie jest na rozprawie! Nie jest sprawcą, ale ofiarą!
– Czy byłaś dziewicą, Liso?
Jeannie wstała z krzesła.
– Dosyć tego dobrego. Nie wierzę, żeby tak to powinno wyglądać. Nie wolno panu zadawać takich napastliwych pytań.
– Próbuję ustalić, czy jest wiarygodna – oświadczył, podnosząc głos McHenty.
– Godzinę po tym, jak została zgwałcona? Niech pan to sobie wybije z głowy!