Выбрать главу

Wystukała numer Lisy. Telefon zadzwonił cztery razy, a potem rozległ się charakterystyczny odgłos włączającej się automatycznej sekretarki.

– Do diabła – zaklęła Jeannie, słuchając nagranej wiadomości. – Liso, zadzwoń do mnie – powiedziała po usłyszeniu sygnału. – Wyjeżdżam w tej chwili z Waszyngtonu. Będę w domu koło dziesiątej. Zdarzyło się coś naprawdę ważnego.

– Odprowadzę cię do samochodu – zaproponował Steve.

Jeannie pożegnała się z Lorraine, która serdecznie ją uściskała.

Przed domem Steve wręczył jej dyskietkę.

– Pilnuj jej jak oka w głowie – przypomniał. – Nie mamy kopii, a druga taka okazja na pewno się nie nadarzy.

– Nie martw się. Zależy od niej także moja przyszłość.

Schowała dyskietkę do torebki i mocno go pocałowała.

– O rany – szepnął po chwili. – Czy niedługo będziemy mogli robić to trochę częściej?

– Żebyś wiedział. Ale tymczasem staraj się za bardzo nie narażać. Nie chcę cię stracić. Uważaj na siebie.

Steve uśmiechnął się.

– To cudowne, że tak się o mnie troszczysz. Prawie warto było nadstawiać karku.

Pocałowała go ponownie, tym razem łagodniej.

– Zadzwonię do ciebie.

Jechała szybko i wróciła do domu w niespełna godzinę.

Z rozczarowaniem stwierdziła, że na jej automatycznej sekretarce nie ma wiadomości od Lisy. Może spała albo oglądała telewizję i nie odbierała telefonów. Nie wpadaj w panikę, skup się, pomyślała. Wybiegła z powrotem z domu i pojechała do Lisy do Charles Village. Wcisnęła guzik domofonu na ulicy, ale nie było odpowiedzi. Gdzie ona się, do diabła, podziewała? Nie miała chłopca, który zaprosiłby ją na randkę w sobotnią noc. Żeby tylko nie wybrała się do swojej matki w Pittsburghu.

Lisa mieszkała w apartamencie 12B. Jeannie zadzwoniła pod 12A. Ponownie żadnej odpowiedzi. Może zepsuł się cały cholerny domofon. Sfrustrowana nacisnęła 12C.

– Co jest? – odezwał się niesympatyczny męski głos.

– Przepraszam, że pana niepokoję, ale jestem przyjaciółką pańskiej sąsiadki, Lisy Hoxton, i muszę się pilnie z nią skontaktować. Nie wie pan może, gdzie poszła?

– Skąd się pani urwała? Z Hicksville na Środkowym Zachodzie? Nie wiem nawet, jak ona wygląda.

Rozległ się trzask odkładanej słuchawki.

– A ty skąd się urwałeś, zasrańcu, z Nowego Jorku? – powiedziała gniewnie do obojętnego głośnika.

Pędząc jak szalona, wróciła do domu i jeszcze raz nagrała się na automatyczną sekretarkę Lisy.

– Proszę, zadzwoń do mnie natychmiast, jak wrócisz, niezależnie, która będzie godzina. Czekam przy telefonie.

Teraz mogła tylko czekać. Bez Lisy nie była nawet w stanie wejść do Wariatkowa.

Wzięła prysznic i owinęła się różowym szlafrokiem. Czując, że ssie ją w żołądku, odgrzała sobie w mikrofalówce bułkę z cynamonem, ale po kilku kęsach zrobiło jej się niedobrze, w związku z czym wyrzuciła ją i napiła się kawy z mlekiem. Żałowała, że nie ma telewizora, żeby się czymś zająć.

Wyjęła fotografię Steve'a, którą dał jej Charles. Będzie musiała kupić do niej ramkę. Na razie przyczepiła ją magnesem do lodówki.

Zaczęła oglądać stare albumy. Uśmiechnęła się na widok ojca, który stał przy turkusowym thunderbirdzie w rozkloszowanych spodniach w prążki i brązowej marynarce z szerokimi klapami. Na kilku dalszych stronach była ona sama w tenisowej bieli, z trzymanymi triumfalnie srebrnymi pucharami. Jeszcze wcześniej była mama popychająca staroświecki wózeczek z Patty, a także Will Tempie w kowbojskim kapeluszu, wygłupiający się i próbujący ją rozśmieszyć.

Nagle zadzwonił telefon.

Upuściła album na podłogę i złapała słuchawkę.

– Lisa?

– Cześć, Jeannie, o co ten hałas?

Jeannie osunęła się na kanapę słaba ze szczęścia.

– Dzięki Bogu! Dzwoniłam do ciebie strasznie dawno, gdzieś się podziewała?

– Poszłam do kina z Billem i Catherine. Czy to zbrodnia?

– Przepraszam, nie mam prawa cię wypytywać…

– Nie ma sprawy. Jesteś moją przyjaciółką i możesz się na mnie wściekać. Któregoś dnia to sobie odbiję.

Jeannie roześmiała się.

– Dziękuję. Słuchaj, mam listę pięciu mężczyzn, którzy mogą być sobowtórami Steve'a. – Specjalnie pomniejszyła ich liczbę: prawda była zbyt szokująca, żeby móc ją przyswoić za jednym zamachem. – Muszę ich dzisiaj zlokalizować. Pomożesz mi?

W słuchawce zapadła cisza.

– Jeannie, już i tak miałam poważne kłopoty, kiedy próbowałam dostać się do twojego gabinetu. Mogłam wylecieć z roboty razem z tym strażnikiem. Chciałabym ci pomóc, ale nie chcę stracić pracy.

Jeannie poczuła, jak ogarnia ją lęk. Nie możesz mnie teraz zawieść, nie teraz, kiedy jestem tak blisko.

– Proszę cię.

– Boję się.

Lęk ustąpił miejsca chłodnej determinacji. Do diabła, nie dam ci się tak łatwo wykręcić.

– Jest już prawie niedziela, Liso. – Nie chciała tego mówić, ale nie miała innego wyjścia. – Tydzień temu weszłam do płonącego budynku, żeby cię ratować.

– Wiem, wiem.

– Ja też się wtedy bałam.

Tym razem milczenie było jeszcze dłuższe.

– Masz rację – stwierdziła w końcu Lisa. – Dobrze, zrobię to.

Jeannie zdusiła okrzyk triumfu.

– Jak prędko tam będziesz?

– Za piętnaście minut.

– Spotkamy się przed budynkiem.

Jeannie odłożyła słuchawkę. Pobiegła do sypialni i rzuciła na podłogę szlafrok. Włożyła czarne dżinsy, turkusowy podkoszulek i czarną kurtkę Levi i zbiegła na dół.

Wyszła z domu o północy.

NIEDZIELA

52

Przyjechała na uniwersytet przed Lisa. Zaparkowała na parkingu dla gości, nie chcąc, żeby zauważono jej samochód przed Wariatkowem, po czym przeszła szybkim krokiem przez ciemny, opustoszały kampus. Czekając przed budynkiem żałowała, że nie zatrzymała się po drodze, by kupić coś do jedzenia. Nic dziś nie jadła. Marzyła o cheesburgerze z frytkami, o pizzy peperoni, o cieście jabłkowym z lodami waniliowymi albo nawet o dużej sałatce cesarskiej z czosnkiem. W końcu pojawiła się Lisa w swojej białej zgrabnej hondzie.

Wysiadła z samochodu i wzięła Jeannie za ręce.

– Tak mi wstyd – powiedziała. – Nie musiałaś mi przypominać, że jestem twoją przyjaciółką.

– Rozumiem, dlaczego się boisz – odparła Jeannie.

– Przepraszam.

Jeannie przytuliła ją do siebie.

Weszły do środka i zapaliły światło w laboratorium. Jeannie nastawiła kawę, a Lisa włączyła komputer. Dziwnie się czuły tutaj w środku nocy. Aseptyczne białe ściany, jaskrawe światła i uśpione maszyny nasuwały Jeannie na myśl kostnicę.

Przypuszczała, że prędzej czy później odwiedzi je ochrona. Po jej niedawnym włamaniu mają na pewno na oku wydział psychologii i zauważą światła. Ale pracownicy naukowi przesiadywali często nocami na wydziale i nie powinny mieć żadnych kłopotów pod warunkiem, że strażnik nie rozpozna Jeannie.

– Jeśli przyjdzie do nas ochroniarz, schowam się w tym składziku – powiedziała. – Na wypadek gdyby to był jeden z tych, którzy wiedzą, że nie powinnam tu przebywać.

– Mam nadzieję, że wcześniej go usłyszymy – stwierdziła nerwowo Lisa.

– Musimy się jakoś zabezpieczyć. – Jeannie chciała jak najszybciej zabrać się do dzieła, ale opanowała zniecierpliwienie. Rozejrzała się po laboratorium i jej wzrok padł na stojący na biurku Lisy szklany wazon z kwiatami. – Bardzo lubisz ten wazon? – zapytała.

Lisa wzruszyła ramionami.

– Kupiłam go w K-Mart. Mogę sobie sprawić drugi.

Jeannie wyrzuciła kwiaty i wylała wodę do zlewu, po czym wzięła z półki egzemplarz Wychowywanych oddzielnie identycznych bliźniaków Susan L. Farber i podeszła korytarzem do wahadłowych drzwi na klatkę schodową. Podciągnęła trochę oba skrzydła drzwi do środka, podparła je książką, a potem położyła między nimi na górze wazon. Nikt nie mógł teraz wejść na korytarz, nie strącając wazonu na podłogę i nie rozbijając go na kawałki.

– Co mam powiedzieć, jeśli zapytają mnie, dlaczego to zrobiłam? – roztropnie zauważyła Lisa.

– Że nie chciałaś, by ktoś się do ciebie zakradł.

Lisa pokiwała usatysfakcjonowana głową.

– Bóg wie, że mam powód zachowywać się jak paranoiczka.

– Zabierajmy się do pracy – powiedziała Jeannie.

Wróciły do laboratorium, zostawiając otwarte drzwi, żeby usłyszeć brzęk tłuczonego szkła. Jeannie wsunęła swoją drogocenną dyskietkę do komputera Lisy i wydrukowała listę z Pentagonu. Znajdowały się tam nazwiska ośmiorga dzieci, których elektrokardiogramy były tak podobne, jakby pochodziły od jednej i tej samej osoby. Ośmioro dzieci, których serca biły dokładnie tak samo. Berrington zdołał jakoś załatwić w wojskowych szpitalach, żeby poddano niemowlęta temu badaniu. Kopie wysłano niewątpliwie do kliniki Aventine i leżały tam aż do piątku, kiedy zostały pocięte. Berrington zapomniał jednak albo nigdy nie wiedział, że w wojskowym archiwum zachowały się oryginały.

– Zacznijmy od Henry'ego Kinga – zaproponowała. – Pełne nazwisko Henry Irwin King.

Lisa wyjęła dwa kompakty z szuflady i wsunęła je do stojących na biurku dwu stacji CD-romów.

– Na tych dwu dyskach mamy wszystkie domowe telefony w Stanach Zjednoczonych – oznajmiła. – Mamy także program, który umożliwia ich jednoczesne przeszukiwanie. – Na monitorze pojawiły się ikony Windows. – Niestety ludzie nie zawsze umieszczają w książce telefonicznej swoje pełne nazwisko. Zobaczmy, ilu mamy H. Kingów w całych Stanach.