Выбрать главу

Robiło się jasno, kiedy zaparkował przed swoim domem w Roland Park. Zaraz po wejściu zadzwonił do Jima, nikt jednak nie odpowiadał ani w jego biurze, ani w domu. Położył się w ubraniu do łóżka i zamknął oczy. Chociaż był wykończony, nie zdołał zasnąć.

O siódmej wstał i próbował znowu dodzwonić się do Jima, ale znowu nie mógł go nigdzie zastać. Wziął prysznic, ogolił się i włożył czarne spodnie i koszulkę polo, a potem wycisnął sobie dużą szklankę soku pomarańczowego. Pijąc w kuchni, zerknął na pierwszą stronę niedzielnego wydania „Sun”. Tytuły nic mu nie mówiły; równie dobrze mogły być napisane po fińsku.

Proust zadzwonił o ósmej.

Spędził pół nocy w Pentagonie ze znajomym generałem, przesłuchując personel centrum informatycznego pod pretekstem, że naruszone zostały przepisy bezpieczeństwa. Generał, kumpel Jima z czasów, gdy pracował w CIA, wiedział tylko, że Logan miał zamiar ujawnić tajną operację z lat siedemdziesiątych, a Jim chciał temu zapobiec.

Pułkownik Logan, który przebywał w areszcie, powtarzał tylko, że chce się widzieć ze swoim adwokatem. Wyniki przeszukania zachowały się jednak w pamięci komputera i Jim zdołał ustalić, co odkryli.

– Kazałeś chyba zrobić elektrokardiogramy wszystkim niemowlętom – powiedział.

Berringtonowi wyleciało to z głowy, ale teraz sobie przypomniał.

– Tak, kazałem.

– Logan odnalazł je.

– Wszystkie?

– Tak. Osiem.

Była to najgorsza możliwa wiadomość. Elektrokardiogramy klonów, tak jak elektrokardiogramy jednojajowych bliźniąt, były do siebie tak podobne, jakby zrobiono je tej samej osobie w odstępie paru dni. Loganowie i Jeannie musieli teraz wiedzieć, że Steve jest jednym z ośmiu klonów.

– Niech to szlag! – zaklął Berrington. – Trzymaliśmy to w tajemnicy przez dwadzieścia dwa lata, a teraz ta cholerna dziwka wszystko odkryła.

– A nie mówiłem, że powinniśmy ją sprzątnąć?

W kryzysowych sytuacjach Jim zawsze wpadał w bojowy nastrój. Po nie przespanej nocy Berrington nie miał cierpliwości go słuchać.

– Jeśli jeszcze raz powtórzysz „A nie mówiłem”, rozwalę ci ten cholerny łeb, jak Boga kocham.

– Dobrze, już dobrze.

– Czy Preston wie?

– Tak. Mówi, że już po nas, ale on zawsze to powtarza.

– Tym razem może mieć rację.

Głos Jima przybrał ton defiladowy.

– Ty może już dałeś za wygraną, lecz ja nie – zagrzmiał. – Nie możemy dopuścić do ujawnienia sprawy przed jutrzejszą konferencją prasową. Jeśli nam się to uda, transakcja dojdzie do skutku.

– A co się stanie potem?

– Potem będziemy mieli sto osiemdziesiąt milionów dolarów, a za takie pieniądze można kupić milczenie.

Berrington chciał mu wierzyć.

– Skoro jesteś taki mądry, co twoim zdaniem mamy teraz robić?

– Musimy odkryć, co dokładnie wiedzą. Nikt nie jest w stanie powiedzieć, czy Steven miał w kieszeni listę nazwisk i adresów, kiedy dał nogę z Pentagonu. Facetka z centrum informatycznego przysięga, że nie, ale ja jej nie wierzę. Adresy na liście są sprzed dwudziestu dwu lat. Zastanawiam się, czy Jeannie Ferrami potrafi ich wytropić, mając tylko nazwiska.

– Odpowiedź brzmi tak – odparł Berrington. – Na wydziale psychologii jesteśmy w tej dziedzinie ekspertami. Robimy to przez cały czas, tropiąc jednojajowe bliźnięta. Jeśli dostała tę listę wczoraj wieczorem, mogła już kilku odnaleźć.

– Tego się właśnie obawiam. Czy możemy się jakoś o tym przekonać?

– Mogę do nich zadzwonić i zapytać, czy się z nimi kontaktowała.

– Musisz być dyskretny.

– Nie doceniasz mnie, Jim. Czasami zachowujesz się, jakbyś był jedynym facetem w Ameryce, który ma trochę oleju w głowie. Oczywiście, że będę dyskretny. Dam ci znać.

Berrington odłożył z trzaskiem słuchawkę. Nazwiska klonów i ich zapisane prostym szyfrem numery telefonów miał w elektronicznym notesie. Wyjął go z szuflady i włączył.

Przez wszystkie te lata interesował się ich losami. Żywił wobec nich bardziej ojcowskie uczucia niż Preston i Jim. Z początku pisał co jakiś czas do ich rodziców z kliniki Aventine, prosząc o informacje pod pretekstem kompletowania danych na temat kuracji hormonalnej. Później, gdy stało się to mało prawdopodobne, używał innych wybiegów, udając na przykład agenta nieruchomości. Telefonował, żeby zapytać, czy nie mają zamiaru sprzedać domu albo czy nie są zainteresowani kupnem informatora zawierającego listę stypendiów dostępnych dla dzieci byłych wojskowych. Ze wzrastającym rozczarowaniem obserwował, jak z bystrych, lecz krnąbrnych dzieci wyrośli na nieulękłych, mających kłopoty z prawem nastolatków, a potem na genialnych, niestabilnych psychicznie dorosłych. Byli nieudanymi produktami ubocznymi historycznego eksperymentu. Nigdy nie żałował, że zdecydował się na coś takiego, ale czuł się winien wobec chłopców. Płakał, kiedy Per Ericson zabił się, wykonując salto na stoku zjazdowym w Vail.

Wodząc oczyma po liście zastanawiał się, jaki zastosować tym razem wybieg. W końcu podniósł słuchawkę i wystukał numer ojca Murraya Clauda. Telefon dzwonił przez dłuższą chwilę, ale nikt go nie odbierał. Berrington domyślił się, że ojciec pojechał odwiedzić syna w więzieniu.

Następnie przedzwonił do George'a Dassaulta. Tym razem miał więcej szczęścia. W słuchawce zabrzmiał znajomy młody głos.

– Tak, kto mówi?

Reprezentuję firmę Bell Telephone, proszę pana – powiedział Berrington. – Sprawdzamy, czy linii telefonicznych nie używa się w nieuczciwych zamiarach. Czy w ciągu ostatnich dwudziestu czterech godzin otrzymał pan jakiś dziwny albo niezwykły telefon?

– Nie, nie przypominam sobie. Ale od piątku nie było mnie w mieście, więc i tak nie mógłbym go odebrać.

– Dziękuję panu bardzo. Do widzenia.

Jeannie mogła mieć nazwisko George'a, ale nie udało jej się z nim skontaktować. Sprawa była nie rozstrzygnięta.

Berrington zadzwonił do Hanka Kinga w Bostonie.

– Tak, kto mówi?

Wprost zdumiewało to, że wszyscy odpowiadali na telefon w ten sam opryskliwy sposób. Nie istniał przecież gen odpowiedzialny za telefoniczny savoir-vivre. Ale w studiach nad bliźniakami dużo było takich fenomenów.

– Dzwonię w imieniu A.T. amp; T. – oświadczył Berrington. – Sprawdzamy, czy linii telefonicznych nie używa się w niewłaściwych celach. Chcielibyśmy wiedzieć, czy nie otrzymał pan jakichś dziwnych albo podejrzanych telefonów w ciągu ostatnich dwudziestu czterech godzin.

– Jezu, balowałem wczoraj tak ostro, że nic nie pamiętam – odparł bełkotliwym głosem Hank. Berrington pokiwał głową. W sobotę były jego urodziny. Musiał być pijany lub naćpany, albo jedno i drugie. – Chociaż nie, niech pan poczeka. Był jakiś telefon. Pamiętam. W środku pierdolonej nocy. Facetka powiedziała, że jest z bostońskiej policji.

– Facetka?

To mogła być Jeannie, pomyślał Berrington. Ogarnęły go złe przeczucia.

– Tak, to była kobieta.

– Czy się przedstawiła? To pomogłoby nam ustalić, czy działała w dobrej wierze.

– Jasne, że się przedstawiła, ale zapomniałem jej nazwiska. Sarah, Carol, Margaret… Susan… tak, Susan, detektyw Susan Farber.

To rozstrzygało sprawę. Susan Farber była autorką Wychowywanych oddzielnie identycznych bliźniaków, jedynej pozycji poświęconej temu tematowi. Jeannie przedstawiła się pierwszym nazwiskiem, jakie przyszło jej do głowy. To oznaczało, że ma listę. Berrington zbladł z przerażenia.

– Dlaczego do pana telefonowała? – pytał ponuro dalej.

– Chciała wiedzieć, gdzie i kiedy się urodziłem.

Dzięki temu mogła ustalić, że rozmawia z prawdziwym Henrym Kingiem.

– Trochę mnie to zdziwiło – przyznał Hank. – Czy był w tym jakiś szwindel?

Berrington wymyślił coś na poczekaniu.

– Pani Farber zbierała dane dla towarzystwa ubezpieczeniowego. To niedozwolone, ale często mamy z tym do czynienia. Przepraszamy, że pana niepokojono, panie King, i w imieniu A.T. amp; T. dziękujemy za pomoc.

– Nie ma za co.

Berrington odłożył słuchawkę kompletnie zdruzgotany. Jeannie miała nazwiska. To tylko kwestia czasu, kiedy wytropi ich wszystkich.

Jeszcze nigdy w życiu nie znajdował się w takich tarapatach.

54

Mish Delaware stanowczo nie chciała jechać do Filadelfii i przesłuchiwać Harveya Jonesa.

– Zrobiłyśmy to wczoraj, złotko – oznajmiła, kiedy Jeannie udało się z nią w końcu skontaktować o wpół do ósmej rano. – Dzisiaj są pierwsze urodziny mojej wnuczki. Mam prawo do życia prywatnego.

– Wiesz przecież, że się nie mylę! – protestowała Jeannie. – Nie myliłam się co do Wayne'a Stattnera: był sobowtórem Steve'a.

– Ale miał czarne włosy. I alibi.

– Co zamierzasz w takim razie zrobić?

– Zamierzam zadzwonić do Filadelfii, porozmawiać z kimś z Wydziału Przestępstw Seksualnych i poprosić go, żeby się tam przejechał. Prześlę im faksem portret pamięciowy. Sprawdzą, czy Harvey Jones jest do niego podobny, i zapytają, czy ma alibi na niedzielny wieczór. Jeśli odpowiedzi będą brzmiały odpowiednio „tak” i „nie”, mamy podejrzanego.

Jeannie rzuciła ze złością słuchawkę. Po tym wszystkim, przez co przeszła, po spędzeniu całej nocy w laboratorium, takiej doczekała się odpowiedzi!

Nie zamierzała siedzieć i czekać, aż policja zdecyduje się łaskawie coś zrobić. Postanowiła, że pojedzie sama do Filadelfii. Nie będzie mówić z Harveyem, nawet się do niego nie zbliży. Zaparkuje po prostu przed jego domem i poczeka, aż facet wyjdzie na ulicę. A jeśli go nie będzie, porozmawia z sąsiadami i pokaże im zdjęcie Steve'a, które dostała od Charlesa. W ten czy inny sposób ustali, czy Wayne jest jego sobowtórem.