Berrington podniósł ręce do góry.
Z łóżka poderwała się nagle jakaś postać. Berrington zdążył zobaczyć, że to Harvey, ze związanymi rękoma i ustami zakneblowanymi jakąś szmatą. Mężczyzna obrócił broń w jego stronę.
– Nie! – krzyknął Berrington, przerażony, że zabije mu syna.
Mężczyzna zareagował o ułamek sekundy za późno. Związane ręce Harveya wytrąciły mu pistolet z dłoni. Ochroniarz skoczył do przodu, podniósł go z dywanu i wyprostowując się, wziął na muszkę faceta.
Berrington odetchnął z ulgą.
Mężczyzna uniósł powoli ręce do góry.
Ochroniarz chwycił słuchawkę telefonu.
– Proszę przysłać ochronę do pokoju osiemset dwadzieścia jeden – powiedział. – Jest tutaj mężczyzna z bronią.
Berrington rozejrzał się dookoła. W pokoju nie było Jeannie.
Jeannie wyszła z windy w białej bluzce i czarnej spódniczce, niosąc na tacy herbatę, którą zamówiła wcześniej do pokoju. Serce biło jej jak szalone. Idąc szybkim profesjonalnym krokiem kelnerki, wkroczyła do Sali Regencyjnej.
W małym przedpokoju siedziały przy stolikach z listami gości dwie kobiety. Obok stał, gawędząc z nimi, strażnik hotelowy. Najwyraźniej nikt nie miał tu prawa wejść bez zaproszenia, ale Jeannie była przekonana, że nie będą kontrolować kelnerki z tacą. Kierując się ku wewnętrznym drzwiom, uśmiechnęła się do strażnika.
– Hej – zawołał na nią.
Obróciła się w progu.
– Tam w środku mają mnóstwo kawy i napojów.
– To herbata jaśminowa, na specjalne zamówienie.
– Dla kogo?
Nie miała czasu, żeby się długo zastanawiać.
– Dla senatora Prousta – odparła, modląc się, żeby był w środku.
– W porządku, możesz wejść.
Uśmiechnęła się ponownie do strażnika, otworzyła drzwi i weszła do sali konferencyjnej.
Na podium siedziało za stołem trzech mężczyzn w garniturach. Przed nimi piętrzyła się sterta dokumentów. Jeden z mężczyzn wygłaszał oficjalne przemówienie. Publiczność składała się z około czterdziestu osób, z notebookami, miniaturowymi magnetofonami i lekkimi kamerami telewizyjnymi.
Jeannie podeszła do podium. Obok stała kobieta w czarnym kostiumie i modnych okularach. Na piersi miała odznakę z napisem:
Caren Beamish
Total Communications!
Jeannie widziała ją już wcześniej, kiedy przygotowywała dekoracje. Kobieta przyjrzała jej się uważnie, ale nie próbowała zatrzymać, uznając widać, że herbatę zamówił któryś z siedzących za stołem.
Mężczyźni mieli przed sobą tabliczki z nazwiskami. Jeannie poznała siedzącego z prawej strony senatora Prousta. Z lewej prężył dumnie pierś Preston Barek. Miejsce pośrodku zajmował przemawiający właśnie Michael Madigan.
„Genetico jest nie tylko firmą, która osiągnęła wybitne sukcesy w dziedzinie biotechnologii…” – oznajmił nudnym tonem.
Jeannie uśmiechnęła się i postawiła przed nim tacę. Madigana trochę to zaskoczyło i przestał na chwilę mówić.
– Chciałabym złożyć bardzo szczególne oświadczenie – powiedziała Jeannie, odwracając się do publiczności.
Steve siedział wściekły i zrozpaczony na podłodze. Lewą rękę miał przykutą kajdankami do rury odpływowej umywalki. Berrington zdemaskował go na kilka sekund przed konferencją prasową. Teraz szukał pewnie Jeannie i mógł, jeśli ją znajdzie, zepsuć cały plan. Steve musiał się uwolnić, żeby ją ostrzec.
Na górze rura przymocowana była do otworu odpływowego. Potem wyginała się dwa razy, tworząc syfon i znikała w ścianie. Steve wykręcił całe ciało, oparł stopę o rurę, a potem z całej siły ją kopnął. Instalacja zatrzęsła się. Kopnął ponownie. W miejscu, w którym rura wchodziła w ścianę, zaczynał się kruszyć tynk. Kopnął jeszcze kilka razy. Tynk odpadał, ale rura nie chciała pęknąć.
Sfrustrowany przyjrzał się połączeniu rury z otworem odpływowym. Może tu będzie łatwiej. Złapał rurę oburącz i energicznie potrząsnął. Umywalka ponownie zadygotała, lecz nic nie pękło.
Spojrzał na syfon. Tuż nad nim znajdował się karbowany pierścień. Wiedział, że hydraulicy odkręcają go, kiedy chcą oczyścić syfon, ale używają w tym celu specjalnego narzędzia. Objął lewą dłonią pierścień, ścisnął go najmocniej, jak potrafił, i próbował obrócić, ale palce ześlizgnęły mu się z metalu i otarł sobie boleśnie skórę.
Postukał w spód umywalki. Była zrobiona z jakiegoś sztucznego marmuru, na pierwszy rzut oka całkiem solidnego. Ponownie spojrzał na miejsce, w którym rura wchodziła w otwór odpływowy. Gdyby udało mu się rozwalić to połączenie, mógł zgiąć rurę i z łatwością wysunąć z niej obręcz kajdanek. Zmienił pozycję, cofnął stopę i zaczął znowu kopać w rurę.
– Dwadzieścia trzy lata temu Genetico przeprowadziło bezprawnie nieodpowiedzialne eksperymenty na ośmiu nie podejrzewających niczego Amerykankach – oznajmiła Jeannie. Brakowało jej oddechu i za wszelką cenę starała się uspokoić głos. – Wszystkie były żonami wojskowych.
Poszukała wzrokiem Steve'a, ale nie było go wśród publiczności. Miał tutaj być; stanowił naoczny dowód!
– To prywatne spotkanie – wtrąciła drżącym głosem Caren Beamish. – Proszę stąd natychmiast wyjść.
Jeannie zignorowała ją.
– Udały się do kliniki Genetico w Filadelfii, aby poddać się kuracji hormonalnej na bezpłodność, i tam bez ich zgody wszczepiono im embriony pochodzące od zupełnie obcych osób – dodała, nie kryjąc gniewu.
Zgromadzeni dziennikarze zaczęli wymieniać między sobą komentarze. Widziała, że są zainteresowani.
– Prestona Barcka, cieszącego się opinią odpowiedzialnego naukowca – kontynuowała, podnosząc głos – tak bardzo zafascynowała nowatorska idea klonowania, że podzielił embrion siedem razy, tworząc osiem identycznych kopii i wszczepił je ośmiu nieświadomym niczego kobietom.
Spostrzegła siedzącą z tyłu Mish Delaware, która obserwowała ją z lekko rozbawionym wyrazem twarzy. Ale Berringtona nie było na sali. To ją jednocześnie dziwiło i niepokoiło.
Na podium Preston Barek podniósł się z krzesła.
– Bardzo państwa za to przepraszam – oznajmił. – Uprzedzano nas, że może dojść do tego rodzaju zakłóceń.
– Przez dwadzieścia trzy lata nikt nie wiedział, co się stało – brnęła dalej Jeannie. – Trzej sprawcy: Preston Barek, senator Proust i profesor Berrington Jones gotowi byli uczynić wszystko, aby nie dopuścić do ujawnienia tajemnicy, o czym miałam okazję przekonać się boleśnie na własnej skórze.
Caren Beamish rozmawiała z kimś przez hotelowy telefon.
– Przyślijcie tutaj natychmiast kogoś z ochrony – usłyszała Jeannie.
Pod tacą miała kopie oświadczenia dla prasy, które napisała poprzedniego dnia wieczorem i które powieliła Lisa.
– Tutaj są wszystkie szczegóły – powiedziała, rozdając je siedzącym w pierwszych rzędach. – Z tych ośmiu embrionów rozwinęło się i urodziło ośmiu chłopców. Do dzisiaj żyje ich siedmiu. Łatwo ich poznać, ponieważ wszyscy są podobni do siebie jak dwie krople wody.
Po minach dziennikarzy widziała, że przykuła ich uwagę. Zerkając do tyłu, zobaczyła wykrzywioną z wściekłości twarz Prousta i Prestona Barcka, który wyglądał, jakby miał zaraz umrzeć.
Mniej więcej w tej chwili pan Oliver miał wprowadzić na salę Harveya, żeby wszyscy mogli zobaczyć, że wygląda tak samo jak Steve i być może jak George Dassault. Ale żadnego z nich nie było. Nie czekajcie z tym zbyt długo!
– Można by pomyśleć, że są jednojajowymi bliźniętami – kontynuowała – i rzeczywiście mają wszyscy identyczne DNA, ale urodziło je osiem zupełnie różnych matek. Prowadzę badania nad jednojajowymi bliźniętami i właśnie zagadka bliźniaków, które mają różne matki, naprowadziła mnie na trop tej haniebnej historii.
Drzwi sali otworzyły się nagle na oścież. Jeannie podniosła wzrok mając nadzieję, że zobaczy jednego z klonów. Zamiast tego do środka wpadł Berrington.
– Proszę państwa, ta pani cierpi na załamanie nerwowe i została niedawno zwolniona z pracy – oznajmił zdyszanym głosem, jakby przed chwilą biegł. – Prowadziła badania finansowane przez Genetico i żywi teraz urazę do firmy. Ochrona hotelu aresztowała przed chwilą jej wspólnika. Proszę pozostać na miejscu. Kiedy ją wyprowadzą, będziemy kontynuować naszą konferencję.
Jeannie była kompletnie zaskoczona. Gdzie byli pan Oliver i Harvey? I co się działo ze Steve'em? Jej oświadczenie nie było nic warte bez dowodów. Zostało tylko parę sekund. Stało się coś bardzo złego. Berringtonowi udało się pokrzyżować jej szyki.
Na salę wbiegł umundurowany strażnik i Berrington przywołał go do siebie.
Zdesperowana Jeannie odwróciła się do Michaela Madigana. Spoglądał na nią chłodno i domyśliła się, że nie znosi ludzi, którzy zakłócają ustalony porządek rzeczy. Mimo to podjęła próbę.
– Widzę, że ma pan przed sobą kilka dokumentów, panie Madigan – powiedziała. – Nie sądzi pan, że lepiej będzie sprawdzić całą historię, zanim pan je podpisze? Przypuśćmy tylko, że mam rację; niech pan pomyśli, ile pieniędzy będzie pan musiał wypłacić tym kobietom.
– Nie mam w zwyczaju podejmować decyzji na podstawie rewelacji, których autorami są pacjenci szpitali psychiatrycznych – odparł.
Kilku dziennikarzy wybuchnęło śmiechem i Berrington zaczął odzyskiwać pewność siebie. Do Jeannie zbliżył się strażnik.
– Miałam nadzieję – zwróciła się do publiczności – że na poparcie moich słów pokażę państwu dwóch albo trzech klonów. Niestety nie zjawili się.