Выбрать главу

Rainie wsiadła do pierwszego autobusu do Portland, gdzie zapisała się na uniwersytet stanowy i zaczęła studiować psychologię. Lubiła swoje zajęcia. Podobało jej się młode miasto pełne szkół kucharskich, centrów sztuki i różnych życiowych dziwolągów.

Wdała się w ognisty romans z trzydziestoczteroletnim zastępcą prokuratora okręgowego, który jeździł porsche. Całe noce spędzała za kółkiem nowoczesnego auta. Otwierała wszystkie okna, wciskała gaz do dechy i pokonywała ostre zakręty na Skyline Boulevard, a wiatr rozwiewał jej włosy. Wspinała się coraz wyżej i wyżej, napierała coraz mocniej i mocniej. Szukała… czegoś.

Gdy w końcu zatrzymywali się na szczycie, miasto ścieliło się w dole jak rozgwieżdżone niebo. Zrzucali ubrania i pieprzyli się gorączkowo wśród przekładni i foteli lotniczych.

Potem Howie odwoził ją do domu, gdzie samotnie otwierała zgrzewkę sześciu piw, choć akurat ona powinna wiedzieć, czym to grozi.

Rainie znowu zerknęła na zegarek.

– Pośpiesz się, Chuckie. Cindy chyba nie ma na dzisiaj żadnych planów, związanych z twoją osobą.

Krótkofalówka przy jej pasku, trzeszcząc, przypomniała o swoim istnieniu. Nareszcie, pomyślała ze szczerą ulgą Rainie, coś się dzieje.

– Jeden pięć, jeden pięć. Wzywam jeden pięć. Sięgnęła po aparat, jednocześnie wstając od stolika.

– Tu jeden pięć, słucham.

– Coś się dzieje w szkole podstawowej K-8. Chwileczkę… zaczekaj.

Rainie zmarszczyła brwi. Słyszała w tle jakieś dziwne dźwięki, jakby dyspozytorka miała włączone radio albo trzymała blisko mikrofonu słuchawkę telefoniczną. Rozległy się trzaski i krzyki. Potem cztery wyraźne puknięcia. Strzały z broni palnej.

Co się tam, u diabła, wyprawia?

Podeszła do Chucka i postukała go w ramię właśnie w chwili, gdy dyspozytorka odezwała się ponownie. Po raz pierwszy od ośmiu lat Linda Ames sprawiała wrażenie przejętej.

– Do wszystkich jednostek, do wszystkich jednostek. W szkole K-8 w Bakersville ktoś strzelał. Podobno… są ranni… widziano krew. Wzywam sześć zero… sześć zero… Walt, sprowadź natychmiast tę cholerną karetkę! Zajmuję kanał trzeci. W szkole chyba doszło do strzelaniny. O mój Boże, strzelanina w szkole!

Rainie wyciągnęła Chucka z baru. Pobladł i wyglądał na wstrząśniętego. Ona sama czuła tylko pustkę. Dzwoniło jej lekko w uszach, kiedy wskakiwała do starego policyjnego sedana. Zapięła pasy i automatycznie włączyła syrenę.

– Nie rozumiem – mamrotał Chuckie. – Strzelanina w szkole? U nas nie zdarzają się takie rzeczy.

– Zostaw radio na kanale trzecim. Będą podawać wszystkie meldunki. – Wrzuciła bieg i zjechała na jezdnię. Byli na Main Street, dobre piętnaście minut jazdy od K-8. A Rainie wiedziała, że w ciągu kwadransa może się dużo wydarzyć.

– To niemożliwe – nie przestawał bełkotać Chuckie. – Do diabła, nie mamy tu nawet gangów, narkotyków. A co dopiero mówić o morderstwach. Dyspozytorce musiało się coś pomylić.

– Taaak – odparła cicho Rainie, choć dzwonienie w uszach nasilało się. Całe lata nie słyszała tego dźwięku. Całe lata, od czasu, gdy jako mała dziewczynka wracała ze szkoły, wiedząc od pierwszego kroku na schodach, że matka już piła i będą kłopoty.

Jesteś teraz gliną, Rainie. Wszystko w twoich rękach. Nagle strasznie zatęskniła za butelką piwa.

Radio znowu zatrzeszczało. Gdy Rainie przejeżdżała przez pierwsze światła na Main Street, odezwał się głos szeryfa Shepa O’Grady.

– Jeden pięć, jeden pięć, gdzie jesteś?

– Dwanaście minut od celu – odpowiedziała Rainie, wymijając źle zaparkowany samochód i z trudem przeciskając się obok następnego.

– Jeden pięć, przełącz się na kanał czwarty.

Rainie zerknęła na Chuckiego. Żółtodziób wykonał rozkaz. Znów usłyszeli Shepa, ale już nie tak spokojnego.

– Rainie, musisz się tu dostać błyskawicznie.

– Byliśmy w barze u Marthy. Przyjadę jak najszybciej. A ty?

– Sześć minut od celu. Cholera, za daleko. Linda zawiadomiła pozostałych, ale większość musi pobiec do domu po broń i kamizelki. Posiłki z okręgu dotrą najwcześniej za jakieś dwadzieścia minut, a ze stanu dopiero za trzydzieści czy czterdzieści. Jeśli to naprawdę coś poważnego… – Głos załamał mu się. Rainie, musisz objąć dowództwo.

Nie mogę. Nie mam doświadczenia. – Rainie zerknęła na Chucka, który najwyraźniej był tak samo zaskoczony jak i ona. To szeryf zawsze kierował akcją. Taka była procedura.

– Masz więcej doświadczenia niż inni – upierał się Shep.

– Moja matka się nie liczy…

Rainie, nie wiem, co się dzieje w szkole, ale jeśli doszło do strzelaniny… Tam są moje dzieci, Rainie. Nie możesz ode mnie wymagać, żebym o nich nie myślał.

Rainie zamilkła. Po ośmiu latach pracy z Shepem znała jego dzieci jakby należała do rodziny. Ośmioletnia Becky miała bzika na punkcie koni. Trzynastoletni Danny uwielbiał spędzać wolne popołudnia w komendzie. Kiedyś Rainie podarowała mu plastikową odznakę szeryfa. Nosił ją przez sześć miesięcy. Kiedy Rainie przychodziła do nich na kolację, zawsze chciał siedzieć przy niej. Wspaniałe dzieciaki. Dwoje wspaniałych dzieci, a razem z nimi dwieście pięćdziesięcioro innych równie wspaniałych. I żadne nie ma więcej niż czternaście lat…

Nie, nie w Bakersville. Chuckie miał rację: takie rzeczy nie zdarzają się w Bakersville.

– Obejmę dowództwo – zgodziła się cicho.

– Dzięki, Rainie. Wiedziałem, że mogę na ciebie liczyć.

Wyłączył się. Rainie dotarła do kolejnych czerwonych świateł i musiała przycisnąć hamulec. Na szczęście samochody zauważyły sygnał i w porę się zatrzymały. Niejasno zdawała sobie sprawę ze zdumionych min kierowców. Syreny policyjne na Main Street? Na Main Street nigdy nie słyszy się policyjnych syren. Jeszcze dobre dziesięć minut jazdy. Rainie naprawdę zaczęła się bać, czy zdążą… czy nie będzie za późno.

Dwieście pięćdziesięcioro dzieci…

– Przełącz na kanał trzeci – rozkazała Chuckiemu. – Każ sanitariuszom zaczekać.

– Ale przecież są ranni…

– Służby medyczne powinny czekać, aż zabezpieczymy miejsce przestępstwa. Takie przepisy.

Chuck wykonał polecenie.

– Połącz się z dyspozytorką. Niech sprowadzi tyle posiłków, ile się da. Na pewno chłopcy z okręgu i stanu już wiedzą. Musimy jakoś opanować ten bałagan… bierzemy każdą możliwą pomoc. - Umilkła, próbując przedrzeć się przez pokłady pamięci do zajęć sprzed ośmiu lat w obskurnej klasie w Salem, gdzie była jedyną kobietą wśród trzydziestu uczestników szkolenia. Pełna mobilizacja. Procedura w przypadku dużej liczby poszkodowanych. Wtedy traktowała to jak zupełną abstrakcję.

– Postaw szpitale w stan pogotowia – wymamrotała. – Niech skontaktują się z miejscowym bankiem krwi. Może trzeba będzie zwiększyć zapasy. Linda musi ściągnąć jednostkę antyterrorystyczną. Aha, i niech stanowi technicy policyjni czekają gotowi do wyjazdu. Na wszelki wypadek.

Dyspozytorka odezwała się, zanim Chuckie zdążył podnieść mikrofon do ust. Mówiła podniesionym głosem.

– Dostajemy telefony o kolejnych strzałach. Brak informacji o sprawcy. Brak informacji o ofiarach. Podobno na miejscu zdarzenia widziano mężczyznę w czerni. Sprawca może wciąż przebywać w okolicy. Uważajcie na siebie. Błagam was, uważajcie na siebie.

– Mężczyzna? – powtórzył chrapliwie Chuck. – Myślałem, że to uczeń. Sprawcą zawsze jest uczeń.