– Dobra. – Rainie otworzyła scyzoryk i przytknęła ostrze do kołnierza.
– Czekaj, czekaj! – Oddychał ciężko, a na jego górnej wardze zalśnił pot. Chłopak mógł mówić, co chciał, ale Quincy i Rainie wiedzieli, że trzymają go w garści. Stara kurtka z symbolem gangu motocyklowego na plecach była niezbędnym elementem kostiumu twardziela, na którego kreował się Charlie Kenyon. Bez niej czuł się nagi. Tak samo mogli zabrać Supermenowi pelerynę.
– Pierwsze pytanie, Charlie. Dlaczego kręciłeś się koło Danny’ego O’Grady?
– Bo był cool, w porządku?
– Danny jest komputerowym maniakiem. To jest cool?
– Nie, nie. – Charlie pokręcił głową. – Kompletnie nie czaicie. Wystarczyło spojrzeć mu w oczy. Był dorosły. I… i… wściekły. Na ojca. Ja się na tym znam.
– Pokrewna dusza? – zapytała oschle Rainie.
– Coś w tym rodzaju.
– A Melissa Avalon? – wtrącił Quincy. – Kim ona była?
Charlie ożywił się.
– Niezła laska! Jezu, widział ją pan! Ale towar.
– Kontaktowałeś się z nią?
– Pewnie. Znaczy, próbowałem. – Wzruszył ramionami, wpychając ręce do kieszeni. Bez kurtki czuł się zdecydowanie nieswojo. – Peszyła ją moja uroda. Poza tym, jak dowiedziałem się później, nie byłem w jej typie. Avalon leciała na starszych frajerów.
– Też była pokrewną duszą?
– Jak to? Ach, czy była wściekła? Nie wiem. Nie wyglądała. Trzeba zapytać Danny’ego. To on spędzał z nią tyle czasu.
– Wspominał ci kiedyś, co czuł do panny Avalon?
– Nie musiał. Był zakochany po uszy. Miał to wypisane na twarzy.
– A panna Avalon wiedziała o tym?
– Myślę, że tak. Pewnie nie pierwszy szczeniak się w niej zabujał.
– Jak traktowała Danny’ego?
– Nie wiem. Kręciłem się koło boiska, a nie w tej pieprzonej pracowni.
– Danny wiedział, że panna Avalon woli starszych panów?
– Jasne, powiedziałem mu. Co, myślicie, że zabił ją w napadzie zazdrości? A skąd! Niczego nie chwytacie. – Charlie kręcił głową i po raz pierwszy sprawiał wrażenie szczerego. – Z Danny’ego większy bystrzak, niż wam się wydaje. Podobała mu się, ale wiedział, do diabła, że jest nauczycielką. Rozumiał, co to znaczy. Wielbił ją na odległość i koniec pieśni. Nie wyobrażał sobie domku z ogródkiem ani dzieci, które mu urodzi. Chłopak ma trzynaście lat, na litość boską.
– A te dwie dziewczynki? – zapytała Rainie. – Sally i Alice?
– Nie rozpoznałbym ich, nawet gdybym musiał.
– Idziesz na pogrzeb, Charlie?
Wzruszył ramionami.
– Stary mi kazał.
– Nie jest ci przykro, że te dzieciaki nie żyją?
– Nie znałem ich. Zwisa mi.
– Ale z ciebie zimny bydlak, Kenyon.
– To ty grozisz, że potniesz mi kurtkę.
– Rozmawiałeś kiedy z Dannym o zabijaniu?
– Gadaliśmy o różnych rzeczach.
– Charlie. – Wymownie spojrzała na kurtkę. Chłopak zacisnął szczęki. Wydawało się, że teraz zamilknie na dobre. Ale gdy Rainie zbliżyła scyzoryk do kołnierza, znowu skapitulował.
– No dobra. Chcesz wiedzieć? Czasem marzę o tym, żeby zmieść to cholerne miasteczko z powierzchni ziemi. Marzę, żeby dostać w swoje ręce wielką bombę atomową i powiedzieć: sayonara, laluniu. Wiesz, że po eksplozji rośliny odrastają większe i silniejsze. Może tego właśnie potrzebuje ta dziura.
– Opowiadałeś to wszystko trzynastolatkowi?
– Dopiero, kiedy zwierzył mi się, że chce poćwiartować tatuśka na dwadzieścia kawałków, a potem przepuścić je przez mieszarkę.
Rainie wbiła w Kenyona wzrok. Na jej twarzy zadrżał mięsień, a w głosie było więcej złości, niż by sobie życzyła.
– Dzieciak fantazjował o morderstwie, a ty nie wpadłeś na to, żeby pójść na policję?
– A do kogo miałbym się zwrócić? Do jego ojca? A może do ciebie, co? - Charlie zachichotał złośliwie. – To dopiero ładny obrazek. Wszyscy w Bakersville wiedzą, jak urządziłaś swoją matkę. Co byś zrobiła z Dannym? Posłała mu w prezencie strzelbę?
– Nie zrobiłam mojej matce żadnej krzywdy – odparła zapalczywie Rainie. – Gdyby tak było, siedziałabym teraz w więzieniu, zamiast rozmawiać tu z tobą.
Ale Charlie znowu przybrał cwaniacką minę.
– Wiem, wiem – powiedział, mrugając do niej konspiracyjnie. – Agent FBI. Nie chcesz się przed nim wsypać. W porządku. Ale mi nie musisz ściemniać, laluniu. Mówię ci, ja widzę takie rzeczy od pierwszego rzutu oka. Też należysz do naszego klubu. Więcej, jesteś jego honorowym członkiem.
– Ostatnie pytanie – wtrącił szybko Quincy, widząc, że złośliwości Kenyona wytrąciły Rainie z równowagi. – Czy Danny wspominał kiedykolwiek o jakimś internetowym znajomym? O kimś, kto używa pseudonimu No Lava?
– O jakimś komputerowcu? Może. Danny zawsze się czymś interesował. Nie wiem, jak można spędzać tyle czasu, gapiąc się w ekran.
– Widziałeś jakieś maile od tego faceta?
– A na cholerę mi one?
– Danny naprawdę lubił z nim korespondować. Może byłeś zazdrosny.
– Słuchajcie, nawet o nim nie słyszałem i, szczerze mówiąc, ten pseudonim brzmi, jakby frajer był impotentem. Danny’ego bawiła poczta. OK? Sześć miesięcy temu albo osiem, nie pamiętam, był strasznie podjarany, bo poznał kogoś przez Internet. Bez przerwy latał sprawdzać, czy przyszły, kurwa, nowe maile. To wszystko, co wiem.
– Podpuszczałeś go – powiedziała cicho Rainie. – Danny miał kłopoty ze sobą, a ty go jeszcze buntowałeś. Teraz trzy osoby nie żyją. Część winy spada na ciebie Charlie. I będziesz musiał z tym żyć.
– Chromolę to. Z prawnego punktu widzenia jestem czysty jak łza. A teraz oddawaj kurtkę. Fajnie mi się tu z wami gawędzi, ale mam jeszcze parę spraw do załatwienia.
– Jasne – powiedziała Rainie. Uśmiechnęła się do niego, podniosła scyzoryk i wbiła w kołnierz.
Charlie wrzasnął. Quincy z zaskoczenia zrobił krok do przodu. Rainie wpatrywała się w odcięty kawałek skóry. Chwilę później wycisnęła z kołnierza długą plastikową torebkę białego proszku.
– Heroina. Jakieś trzy uncje, a więc trochę za dużo, jak na własny użytek. Gratulacje, Charlie. Z prawnego punktu widzenia twoje kłopoty dopiero się zaczynają.
– Cholerna cipo! Jak śmiesz! Nie jesteś lepsza ode mnie! Nie jesteś lepsza od nikogo!
– Ależ jestem, Charlie, Na tym świecie dla młodych gniewnych są dwie drogi i tylko jedna z nich pozwala nosić policyjną odznakę.
Charlie znowu wrzasnął, kiedy Rainie siłą wepchnęła go do wozu.
20
Czwartek, 17 maja, 21.05
Czynności związane z aresztowaniem Charliego Kenyona zajęły Rainie cztery godziny. Musiała zarejestrować heroinę w katalogu dowodów, a potem zabezpieczyć ją w policyjnym sejfie. Właśnie skończyła ze zdejmowaniem odcisków palców, gdy pojawił się adwokat, przysłany przez ojca Charliego, i próbował wmówić jej, że posłużyła się niedozwolonym podstępem. Rainie zgłosiła agenta FBI jako świadka incydentu. Zachowanie Fitz Simonsa stawało się coraz bardziej aroganckie. Zdaniem adwokata policjantka Conner nie miała prawa rewidować Charliego, bez uzasadnienia podarła mu kurtkę, pogwałciła wszystkie konstytucyjne prawa obowiązujące w tym kraju od pokoleń et cetera.
Rainie zachowała spokój. Sama była zdumiona, jaką przyjemność sprawiła jej ta akcja po chaosie minionych trzech dni. Znała Charliego, znała Fitz Simonsa i starego Kenyona. Zwyczajni podejrzani, zwyczajne przestępstwa. Rutynowe aresztowanie, rutynowa sprawa.
Spędziła dwie godziny nad raportem, starannie dobierając słowa. Skompletowała materiały do teczki Charliego i po skończeniu papierkowej roboty wróciła do centrum operacyjnego, gdzie cienie już się wydłużyły i panowała cisza. Dawno minęła dziesiąta; kolejny dzień długiego, dziwnego dochodzenia.