Na podłodze dostrzegła kilka odkształconych łusek. Pewnie od zabłąkanych pocisków. A może kopnął je tu ktoś z uciekających. Ostrożnie omijała wszelkie przedmioty, ale nie miała złudzeń. Wiedziała, co ją czeka.
Policjant, wezwany na miejsce przestępstwa, przede wszystkim ma chronić ludzkie życie. Po drugie zatrzymać sprawcę, jeśli ten wciąż znajduje się w pobliżu. Po trzecie, przesłuchać świadków i zabezpieczyć ślady zbrodni. W najbliższych dniach mieszkańcy Bakersville zaczną domagać się odpowiedzi. Będą czekać na rekonstrukcję tragicznych wydarzeń. Co się naprawdę stało? Kto i czego zaniedbał? Kto jest winny?
Rainie już wiedziała, że na te pytania nie będzie prostych odpowiedzi. Zbyt wiele osób dostało się do gmachu szkoły przed przybyciem władz. Nauczyciele, rodzice, sanitariusze i uczniowie wspólnie zadeptywali ślady. A teraz dołączyli do nich niedoświadczeni funkcjonariusze policji. Rainie znalazła się w tarapatach, zanim w ogóle cokolwiek zrobiła, ale nie miała innego wyjścia. Musiała brnąć dalej.
Za plecami słyszała ciężki oddech Cunninghama, a z korytarza odległego o jakieś pięćdziesiąt metrów dobiegały ją przekleństwa Walta.
– Cholera jasna, Bradley – przemawiał sanitariusz. – Tylko mi tu nie odleć. Do diabła, człowieku, jesteśmy w piątek umówieni na pokera.
Lorraine i Chuck cicho podeszli i jednym rzutem oka ocenili sytuację. Woźny Bradley Brown leżał w miejscu przecięcia dwóch szerokich korytarzy. Po lewej stronie znajdowały się drzwi do kilkunastu klas. Wszystkie były zamknięte. Rainie przeszedł dreszcz.
Zerknęła na Chuckiego, ale jej partner patrzył w prawo, gdzie korytarz prowadził do bocznego oszklonego wejścia. Potłuczone szyby poplamiła ciemna substancja, prawdopodobnie krew. Tuż obok wgniecione szafki, dużo więcej szkód. Główne miejsce zdarzenia.
Niedaleko drzwi ktoś leżał. Długie, ciemne włosy, powłóczysta letnia sukienka. Pewnie nauczycielka. Dalej jeszcze dwa. ciała. Mniejsze, nieruchome. Dzieci.
Cunnigham wydał z siebie zdławiony dźwięk.
Rainie odwróciła się.
– Już sprawdzałem – odparł na jej nieme pytanie Walt.
– Nie powinno was tutaj być.
– To dzieci, moja droga. Tylko dzieci. Musieliśmy.
Rainie nie miała ochoty na dalsze pouczenia. Walt służył kiedyś w wojsku jako sanitariusz. Znał się na swoim fachu, a co się stało, to się nie odstanie. Przeniosła wzrok na rannego.
Był to starszy mężczyzna o krótkich, ostrzyżonych najeża siwych włosach. Miał na sobie znoszone brązowe spodnie i niebieską flanelową koszulę, a na ręku skromny złoty zegarek, jaki można dostać w nagrodę za dwadzieścia lat służby. Postrzelony w górną część klatki piersiowej krwawił niemiłosiernie. Czerwona plama przesiąkała przez gazowe bandaże.
– A reszta? – zdołał wyszeptać.
– Nikomu nic nie jest, Bradley – odparł stanowczo Walt. – Martw się lepiej o swój pechowy tyłek. Że też dałeś się tak podejść. – Podłączył kroplówkę, bo ranny tracił coraz więcej krwi.
– Świetnie się trzymasz – zapewniła Rainie woźnego. Przyklęknęła i uśmiechnęła się do niego. – No więc, co się tutaj stało, Bradley?
– Ranili… mnie.
– Nie żartuj, naprawdę? – Zmuszała się do beztroskiego tonu, jak gdyby ucinali sobie pogawędkę przy obiedzie. – Widziałeś, kto to zrobił?
– Wyszedł… zza… rogu.
Skóra Bradleya przybierała błękitnawy odcień. Sinica. Potem nastąpi wstrząs oligemiczny na skutek upływu krwi i w końcu utrata przytomności. Jeśli krwawienie nie zostanie powstrzymane, Bradley umrze. Walt i Emery uwijali się jak w ukropie, ale kolejne bandaże nasiąkały czerwienią.
– Usłyszałem strzały… wydyszał ranny. – Chciałem… pomóc.
– Jesteś dzielny, Bradley.
Skrzywił się.
– Wyszedł zza rogu… bum. Nie… widziałem.
– Kto strzelał?
– Tak. – Oddech ze świstem wydobywał się z piersi Bradleya. – Walczyłem w Wietnamie. Dziwne… myślałem, że to raczej tam…
Oczy poleciały mu nagie do góry. Walt przeklął ostro.
– Kurwa, potrzebuję więcej gazy. Emery.
Emery trzymał pustą apteczkę.
– Skończyła się.
– Zabieramy go – rozkazał Walt, sięgając po łóżko na kółkach. Policjantka odsunęła się.
– To nic nie da – zaoponował Emery. – Szpital jest za daleko.
– Śmigłowiec? – rzuciła Rainie z nadzieją w głosie.
– Wezwaliśmy siedem minut temu. Pewnie trzeba by jeszcze czekać z pięć minut.
– Cholera – Cunningham był bliski histerii. – Powstrzymajcie krwawienie. Zróbcie coś dla niego. On umiera, nie widzicie? – Błyskawicznie zdarł z siebie beżową koszulę, którą z taką dumą kupił przed dwoma miesiącami. – Macie, może się przyda.
– Nie wystarczy – jęknął Walt. – Ranę trzeba mocno zabandażować.
– Schowek woźnego – zawołała Rainie. – Tutaj. Może coś znajdziemy.
– Chusteczki higieniczne – podchwycił Walt. – Mogą zdziałać cuda! Chuck był najbliżej. Złapał za metalową gałkę i pociągnął mocno. Drzwi ani ruszyły. Uderzył w nieotwartą dłonią. Bez rezultatu. Wtedy sięgnął po broń.
– Jezus Maria! – Rainie dopadła Chucka i zanim zdążył strzelić, wytrąciła mu pistolet z ręki. Czuła jak narasta w niej wściekłość. – Cholera jasna. Nigdy mi tego nie rób! Nie na miejscu przestępstwa, gdzie możesz zniszczyć dowody i nie w budynku, gdzie wszyscy umierają ze strachu. Połowa rodziców przybiegłaby tu zaraz ze strzelbami i podziurawiła cię jak sito.
– Musimy otworzyć te drzwi! – upierał się Chuckie.
– No to je wyważ. Nie jesteś ze szkła.
Chuckiemu rozbłysły oczy. Rzucił się z rozbiegu na drewnianą płaszczyznę, a Rainie stanęła tak, żeby go osłaniać. Wszystkie klasy były pozamykane. Kto myśli o zamykaniu drzwi, kiedy zagrożone jest jego życie? Kto więc to zrobił? Kto miał na to wystarczająco dużo czasu? Nie uczniowie. Nie nauczyciele. Pozostawała tylko jedna możliwość.
Zamek puścił. Cunningham wydał okrzyk triumfu i zanim Rainie zdążyła go powstrzymać, zniknął w ciemnym pomieszczeniu. A po chwili przeraźliwy krzyk zmroził jej krew w żyłach.
– O Jezu! Tu jest jakiś dzieciak!
Walt i Emery zareagowali błyskawicznie, ale Rainie zagrodziła im drogę.
– Sama sprawdzę – oznajmiła. – Boże, Walt, ty już zrobiłeś swoje. Wsunęła się do schowka i zamrugała gwałtownie, żeby oczy przyzwyczaiły się do mroku. W kącie Cunningham pochylał się nad dziewczynką która leżała zwinięta w kłębek. Widać było tylko złociste włosy. Dziecko podniosło głowę. Rainie natychmiast je poznała.
– Becky O’Grady! Kochanie, dobrze się czujesz?
Dała Waltowi i Emery’emu znak ręką, żeby weszli, schowała broń do kabury i padła na kolana przed córeczką Shepa. Na pierwszy rzut oka wydawało się, że Becky jest cała i zdrowa. Rainie delikatnie przesuwała dłonią po ramionach i plecach dziewczynki, szukając jakichś obrażeń. Bogu dzięki, żadnych ran, złamań, śladów prochu, potłuczeń. Nagle zauważyła szkliste spojrzenie błękitnych oczu Becky. Ostrożnie przyciągnęła ją do siebie. Mała osunęła się jej bezwładnie w ramiona.
Rainie wyniosła Becky ze schowka i położyła na chłodnej podłodze. Teraz Emery wziął sprawę w swoje ręce.
– Rozszerzone źrenice – stwierdził. – Brak reakcji. Jak się nazywasz?
Becky nie odpowiedziała.
– Słyszysz mnie?
Nadal milczała, ale kiedy pstryknął palcami, odwróciła głowę w stronę dźwięku.