– Cholera, cholera, cholera – zaklął Luke. Odzyskał równowagę, ale rowerzysta skręcił już za róg i zniknął między domami. Z westchnieniem Luke wrócił do wozu, żeby uwolnić Quincy’ego i Rainie. Zebrali się wokół leżącego na chodniku plecaka. Nadbiegł Cunningham, dysząc ciężko.
– Co on zrobił? – zapytał i nerwowo potarł policzek. – Co jest w środku? Co się stało? Próbował czegoś?
– Po kolei – burknęła Rainie. Spojrzała na Luke’a. Wzruszył ramionami, przyklęknął i przytknął ucho do zielonego płótna.
– Nie słyszę tykania. – Podniósł plecak i zmarszczył brwi. – Nic nie brzęczy. Do diabła, to chyba jakieś książki.
Ostrożnie rozpiął suwak. Na chodnik wypadły dwa ciężkie tomy w pięknej skórzanej oprawie z bogatymi złoceniami. Biblia: Stary i Nowy Testament. Na załączonej kartce widniał napis: „Dla O’Gradych. Jezus wybacza”.
– O mój Boże – z trudem wydusił Chuckie. – O mało nie zastrzeliłem tego chłopaka.
– Czas chyba, żebyśmy wszyscy dali sobie na wstrzymanie – powiedział łagodnie Quincy.
Luke zaniósł książki na ganek i położył przed drzwiami. Bez słowa wrócił za kierownicę wozu patrolowego, usadowił się tak, by nadmiernie nie rzucać się w oczy przechodniom i wlepił czujne spojrzenie w wylot ulicy.
24
Piątek, 18 maja, 11.27
Becky O’Grady ostrożnie położyła palec na zszywanym czarną nicią pluszowym pyszczku. Wielki Miś przyglądał jej się uważnie dużymi, złocistymi oczami.
– Ciii – szepnęła. – Musimy być bardzo cicho.
Wielki Miś nie zawiódł. Becky wiedziała, że nie lubi szafy. Zawsze bał się ciemności. Ale teraz starał się być bardzo dzielnym niedźwiadkiem. Nawet nie pisnął, gdy przekręcała gałkę, żeby uchylić drzwi.
Awantura w pokoju rodziców ucichła. Dziewczynka zamarła. Tata i mama kłócili się od dłuższego czasu. Chodziło o kogoś, z kim mama rozmawiała rano. Tata krzyczał, że nie powinna była tego robić. Dlaczego mu nie zaufa i nie pozwoli jemu zająć się wszystkim?
Mama była strasznie zdenerwowana. Powiedziała tacie, że ucieka od rzeczywistości. Becky nie wiedziała, co to znaczy, ale smuciło ją, że mama się złości, bo Becky też uciekała od rzeczywistości. Tak powiedzieli lekarze.
Może to jakaś choroba. Może dlatego Jenny nie przychodzi już się bawić. Jak kiedy Becky miała ospę. Też nikt nie mógł jej odwiedzać. I skóra tak bardzo ją swędziała. Becky chciała się bez przerwy drapać, a mama kazała jej siedzieć w wannie z gorącą wodą i mąką owsianą. Becky nienawidziła ospy. Chociaż babcia upiekła wtedy ciasto. Z kremem bananowym. I Danny’emu nie wolno było go tknąć, dopóki Becky mu nie pozwoliła. To było całkiem fajne.
Teraz myśl o Dannym sprawiła, że dziewczynka poczuła się nieswojo. Mocniej przytuliła Wielkiego Misia.
Kłótnia znów się zaczęła. Tata krzyczał, że mama nie troszczyła się jak należy o Danny’ego. Mama krzyczała, że to wszystko wina taty.
– Skąd Danny wziął broń, Shep? Powiedz mi, skąd on wziął broń?
Becky wślizgnęła się do ciemnego wnętrza szafy. Zamknęła drzwi. Światło i głosy zniknęły. Położyła się na starym kocu, który pościeliła tam dla niej mama, i objęła z całych sił Wielkiego Misia.
Czasem, kiedy siedzieli tak po ciemku, tylko ona i Wielki Miś, znowu mogła oddychać. Ten dziwny ciężar, gdzieś znikał, i już nie czuła się tak źle. Była bezpieczna. Spokojna. Tutaj, w ciemności, nikt nie zdoła zrobić jej krzywdy.
Mogła zamknąć oczy, a wtedy złe myśli odchodziły. Mogła czuć, że lata i rozmyślać o kotkach, chmurach i wszystkich ulubionych rzeczach.
Dzisiaj też spróbowała tej sztuczki. Zacisnęła mocno powieki. Przytuliła policzek do miękkiego łebka. Ale nic się nie działo. Żadnego latania. Była nadal dziewczynką, ukrytą w śmierdzącej starymi butami szafie.
I widziała Sally i Alice. Leżały na podłodze. Potem zobaczyła śliczną pannę Avalon.
A potem podniosła wzrok…
Becky zakwiliła. Wtuliła twarz w futerko Wielkiego Misia.
– Bądź dzielny – rozkazała mu. – Bądź dzielny. Bądź dzielny. Siedź cicho. Wielki Miś był bardzo dzielnym niedźwiadkiem. Siedział cicho, gdy kołysała się z nim w objęciach, a jej rodzice kłócili się w salonie. Siedział cicho, gdy pojękując, toczyła bój z potworami. I siedział cicho, gdy płakała. Wciąż widziała za dużo. Na przykład, co się stało ze śliczną panną Avalon.
Bolała ją buzia po tamtej sałatce. Bolały plecy i ramiona od spania w szafie. Ale Becky nie poddawała się. Była twarda. Tata lubił powtarzać, że jest taka jak on. Prawdziwy z niej wojak.
Nie wiedziała, co to znaczy wojak. Ale chciała być taka jak tata – duża, silna i odważna. Musi być taka jak on.
Musi wytrzymać. Musi obronić Danny’ego.
Nabożeństwo żałobne za Sally Walker i Alice Bensen miało się rozpocząć o trzynastej w małym, białym kościółku episkopalnym przy Fourth Street. Ale gdy już przed południem ławki, przedsionek, trawnik i parking wypełniły się ubranymi na ciemno mieszkańcami miasteczka, pastor Albright przeniósł całą ceremonię na cmentarz. Grabarze szybko rozbili na wzgórzu namioty. Niebieskie płótno łopotało jak oszalałe, szarpane silnym powiewem znad oceanu.
Ale nikt nie narzekał. Wciąż nadjeżdżały samochody. Ogorzali farmerzy w niedzielnych garniturach, prowadząc żony pod rękę, z pochylonymi głowami brnęli pod wiatr. Drużyna koszykarska szkoły średniej w Bakersville, w szeregach której święcił triumfy brat Alice Bensen, wraz ze swym trenerem, wujkiem Sally Walker, ustawiła się jako gwardia honorowa. Koledzy George’a Walkera z bractwa Elks czekali w grupie na zakończenie uroczystości, by zająć się przetransportowaniem stosów kwiatów do domów okrytych żałobą.
Panie z kościoła episkopalnego rozdawały programy. Ciągle napływały kartki z kondolencjami i domowe wypieki na stypę.
Rainie obserwowała wszystko z oddali. Ale nawet z miejsca, gdzie stała, widok dwóch świeżo wykopanych na zielonym stoku grobów, tonących w czerwonych i białych kwiatach, nie dawał jej spokoju. Zauważyła, że Quincy też trzyma się na dystans. Dziwiła się, że w sytuacji, kiedy jego własna córka umierała, w ogóle przyszedł na pogrzeb. Następna godzina na pewno nie będzie dla niego łatwa.
Widocznie agent FBI lubił testować swoją wytrzymałość.
Pojawił się też Sanders. Zajął stanowisko po wschodniej stronie wzgórza, gdzie prowadziła na cmentarz boczna uliczka. W swoim granatowym garniturze wprost idealnie wtopił się w tłum żałobników.
Zgodnie z umową tylko Rainie tego dnia ubrała się w mundur. Sanders i policjanci z Cabot w cywilnych strojach mieli za zadanie obserwować uroczystość, nie rzucając się w oczy rodzinom ofiar.
Nikt nie spodziewał się żadnych burd podczas samego pogrzebu. Ale Rainie i burmistrz obawiali się tego, co mogło nastąpić później, kiedy wzburzeni ludzie wyjdą z cmentarza i wypiją w barze po parę drinków. Alkohol i broń nigdy nie stanowiły dobrej kombinacji, a co gorsza w Bakersville nie brakowało ani jednego, ani drugiego.
Policjanci z Cabot dostali rozkaz, żeby obserwować tłum. Później trzeba będzie mieć na oku tych, którzy najbardziej mącą. Burmistrz nie chciał ryzykować. Nie teraz, kiedy do tego stopnia wzrósł popyt na strzelby.
Zgodnie z sugestią Quincy’ego policjanci wypatrywali też osoby, która odstawałaby od reszty żałobników. Może białego mężczyzny w średnim wieku, jakoś niepasującego do otoczenia. Może kogoś, kto za dobrze by się bawił na pogrzebie. Kto byłby na tyle głupi, żeby patrzeć na trumny z uśmiechem.
Rainie nie wierzyła, że będą mieli aż tyle szczęścia, ale Quincy nalegał. Istniała duża szansa, że zbrodniarz nie odmówi sobie przyjemności udziału w pogrzebie.