Выбрать главу

– Wstrząs – zawyrokował sanitariusz. – Prawdopodobnie wywołany urazem. Potrzeba czasu.

Rainie kucnęła przy dziecku. Czuła coraz większy niepokój. Becky miała na nosie smugę brudu i pajęczyny we włosach. Była ubrana w zieloną koszulkę, na której Kubuś Puchatek i Prosiaczek tańczyli, trzymając się za łapki, a napis przekonywał, że dobrze jest mieć przyjaciela.

Rainie delikatnie potarła jedną z ciemnych smug na policzku Becky. Przytknęła dłoń do bladej twarzyczki.

– Słoneczko – odezwała się cicho. – Jak znalazłaś się w schowku?

Becky patrzyła na nią bez słowa.

– Ukryłaś się?

Dziewczynka powoli skinęła głową.

– Becky, wiesz, przed kim się schowałaś?

Dolna warga małej zaczęła drżeć.

– To był ktoś, kogo znasz?

Becky spuściła wzrok.

– Wszystko w porządku, kochanie. Już będzie dobrze. Jesteś bezpieczna. – Rainie zerknęła na pozamykane klasy. – Nikt cię nie skrzywdzi. Muszę tylko wiedzieć, kto to zrobił. Pomożesz mi, Becky?

Becky O’Grady pokręciła głową.

– Zastanów się, słoneczko. Zastanów się.

Mijały kolejne minuty. Dziewczynka wciąż milczała. W końcu odwróciła się i zwinęła w kłębek. Rainie ogarnęła całkowita bezradność. Tymczasem Walt i Emery przenieśli Bradleya na łóżko. Koszula Chucka przytrzymywała grubą warstwą chusteczek na piersi rannego. Twarz woźnego wciąż była sino-blada, ale wydawało się, że rannemu łatwiej oddychać. Jeden punkt dla chłopców z pogotowia.

Rainie rozejrzała się. Walt w poszukiwaniu chusteczek wyrzucił połowę zawartości schowka na korytarz. Na podłodze pełno było rozniesionych butami śladów krwi. Drzwi do klas pozostawały złowrogo zamknięte. U stóp Rainie leżała zwinięta w pozycji embrionalnej Becky O’Grady.

A dalej martwa nauczycielka. I dwa mniejsze kształty.

Jezus Maria, co się stało w K-8 w Bakersville?

Rainie wzięła Chuckiego na stronę.

– Musimy zabrać stąd Becky. Wynieś ją i spróbuj znaleźć Sandy. Powinny już nadejść posiłki. Niech okrążą teren szkoły. Przekaż im ode mnie, żeby nikogo nie przepuszczali. Dotyczy to prasy, burmistrza i najbogatszych rodziców w mieście. I powiedz Luke’owi, żeby zrobił dokumentację miejsca przestępstwa.

– Pismaki szybko się zlecą na żer. – Twarz Chuckiego wykrzywił grymas obrzydzenia.

– Niech Shep się nimi zajmie.

– Dobra. – Żółtodziób rozglądał się uważnie po korytarzu, podejrzanie spokojnym i cichym. – Rainie? Dlaczego klasy są pozamykane? Ten psycholog mówił chyba, że ewakuowali się jak podczas alarmu pożarowego. W takiej sytuacji dzieciaki chyba nie zamykają drzwi i nie gaszą światła? Więc kto to zrobił?

– Pewnie ani uczniowie, ani nauczyciele.

– Facet w czerni?

– Zawracałbyś sobie głowę zamykaniem drzwi, gdybyś uciekał z miejsca zbrodni?

Czoło Chuckiego przecięła głęboka zmarszczka.

– Raczej nie, no ale kto nam zostaje?

Rainie uśmiechnęła się kwaśno.

– Nie wiem, Cunningham, chociaż pewnie zaraz się dowiem.

3

Wtorek, 15 maja, 14.05

Żona Shepa O’Grady pokonywała łuki krętej ulicy z prędkością siedemdziesięciu kilometrów na godzinę. Opony wysłużonego oldsmobile’a piszczały na znak protestu, ale Sandy nawet tego nie zauważyła. Jej dłonie mocno ściskały kierownicę, a błękitne oczy wypatrywały z napięciem budynku szkoły.

Ulica była pełna ludzi. Wybiegali z domów, pędzili z pobielałymi ze strachu twarzami, niosąc apteczki i koce, ręczniki i butelki z wodą, wszystko, co ich zdaniem mogło się przydać.

Sandy z wizgiem opon wzięła następny zakręt. Wcisnęła mocniej pedał gazu, ale zaraz musiała zahamować. Dwie przecznice od szkoły jezdnię tarasowały pośpiesznie zaparkowane samochody, pomiędzy którymi kłębili się szalejący z niepokoju rodzice. Sandy wjechała na chodnik, zaciągnęła ręczny hamulec i wmieszała się w tłum.

Co za piekielny hałas! Wycie starej karetki Walta. Krzyki dzieci: „mamo”, „tato”, podniesione głosy dorosłych. Słyszała syreny policyjne i ryk silników. Nagle dobiegł ją rozdzierający, głośny lament, jakby którejś matce pękało z bólu serce. Sandy miała wrażenie, że krew krzepnie jej w żyłach.

To nie mogło się dziać naprawdę. Nie w Bakersville. Nie w szkole Danny’ego i Becky. Boże, czy ktoś nie może tego przerwać?

Brnęła przez morze ludzi i samochodów. Nie wiedziała, dokąd iść. Przepychała się w stronę białego budynku. Musi podejść jak najbliżej. Gdzie są jej dzieci? Gdzie mąż? Czy ktoś jej w końcu powie, co ma robić?

Zobaczyła przed sobą policjanta w mundurze z okręgu Cabot. Wyglądało na to, że jednocześnie próbuje usunąć ludzi z terenu szkoły i dowiedzieć się, kto tu dowodzi. Nikt nie potrafił mu odpowiedzieć. Rodzice chcieli tylko znaleźć swoje dzieci.

W końcu Sandy przedarła się aż pod ogrodzenie boiska. Przylgnęła do siatki i spojrzała w stronę parkingu. Na asfalcie leżały dzieci. Niektóre przykładały sobie do głów kompresy, inne podsuwały pokaleczone łokcie i kolana do opatrunku pięciorgu ochotnikom krzątającym się w zorganizowanym naprędce punkcie sanitarnym. Sandy rozpoznała Susan Miller, mamę Johnny’ego, pielęgniarkę ze szpitala w Cabot. Dostrzegła też Rachel Green, przewodniczącą Komitetu Rodzicielskiego, która bandażowała właśnie nadgarstek jakiemuś ośmiolatkowi. Dan Jensen, miejscowy weterynarz, pochylał się nad chłopcem w zakrwawionych dżinsach. Czerwona plama otaczała dziurę wyrwaną w mocnym materiale nogawki. Chłopiec został postrzelony.

Boże, rana od kuli. A więc naprawdę strzelano. Wszystko to działo się naprawdę. Ktoś otworzył ogień w szkole w Bakersville.

Sandy zrobiło się niedobrze.

Nagle ujrzała wicedyrektorkę, Mary Johnson. Chwyciła ją za rękę.

– Mary, Mary, co się stało? Co z dziećmi? Widziałaś Becky i Danny’ego?

Mary wyglądała na wstrząśniętą. Jej zazwyczaj starannie ułożone włosy były teraz potargane, a twarz lśniła od potu. Popatrzyła nieprzytomnie, ale po chwili poznała Sandy i objęła ją pocieszającym gestem.

– Och, tak mi przykro. Robimy, co możemy.

– Czy coś się stało moim dzieciom? Gdzie są Danny i Becky? Gdzie są moje dzieci!?

– Ciii, wszystko w porządku. Na pewno. Muszę cię prosić, żebyś odeszła spod szkoły. Wszyscy uczniowie zostali przeprowadzeni na drugą stronę ulicy. Nauczyciele ustawili ich klasami. Tam musisz szukać Dana i Becky.

– Ale widziałaś ich? Nic im nie jest?

Moment wahania. Dziwny błysk w oczach. Sandy poczuła, jak oddech znowu więźnie jej w gardle.

– Nie wiem – odparła wreszcie Mary Johnson. – Mamy tyle dzieci…

– Nie widziałaś ich?!

– Ewakuowaliśmy większość uczniów. Trochę potrwa, zanim zapanujemy nad sytuacją.

– O Boże, nie widziałaś moich dzieci!

– Proszę cię, Sandy…

– Ktoś zginął? Powiedz mi tylko, czy ktoś zginął?

Uścisk Mary Johnson stał się mocniejszy i Sandy wyczytała wszystko w jej posępnym spojrzeniu – to czego wicedyrektorka nie chciała powiedzieć na głos, to, z czym będą się borykali w Bakersville przez następne dni, miesiące, lata: wśród dzieci były ofiary śmiertelne.

Wszystko działo się naprawdę.

Sandy nie mogła oddychać, nie mogła myśleć. Chciała cofnąć czas choćby o sześć godzin, kiedy była jeszcze w domu, przygotowywała dzieciom śniadanie i całowała każde z nich w rozwichrzoną czuprynę. Chciała cofnąć czas jeszcze o dziesięć godzin, kiedy układała je w łóżkach i czytała bajkę na dobranoc. Tak powinno wyglądać ich życie. Byli tylko dziećmi, na litość boską. Tylko dziećmi.