Выбрать главу

Żałowała, że nie jest inną osobą… Żałowała, że nie potrafi zmazać z jego twarzy tego smutku.

Tymczasem siedziała jak niegrzeczna uczennica przyłapana na gorącym uczynku i czekała na pierwszy cios.

– Nie patrz tak na mnie – zniecierpliwił się. – Nie jestem twoją matką ani mężem, który cię bije. Czasem mam ochotę skręcić ci kark, ale nigdy cię nie uderzę.

– Jesteś na to za dobrze wychowany, Quincy? Nie umiałbyś się zniżyć do tego poziomu?

Na jego twarzy zadrżał mięsień. Rainie pomyślała, że jednak zdołała wytrącić tego mężczyznę z równowagi i przez chwilę triumfowała. Co ty wyprawiasz, idiotko? Może się w końcu zamkniesz?

Nie mogła się powstrzymać. Wstała z krzesła, gnana przez demony, które dobrze znała, ale była zbyt zmęczona, żeby je okiełznać. Podeszła do Quincy’ego powoli, obserwując, jak znowu mruży oczy. Czuła, że ma nad nim władzę. Gdy jego wzrok przesunął się w dół, rozpięła guzik na piersiach.

– Żadnych pieszczot - szepnęła. – Po prostu zróbmy to. Jak pieprzą dobrze wychowani jankesi? Po bożemu? Od góry? Od dołu? Od tyłu? Sześćdziesiąt dziewięć? Co by doradzał twój tato?

Rozpięła następny guzik, odsłaniając znoszony, bawełniany stanik. Ręce już nie drżały. Kręciło jej się tylko w głowie. Jakby nie była w swoim ciele, a z oddali oglądała postaci w sztuce. Ile to już razy? Nieważne. Na wyrzuty sumienia zawsze jest czas rano.

Quincy ścisnął ją mocno za rękę. Uśmiechnęła się i przywarła do niego, pocierając wyzywająco kroczem o jego wzwód.

– Zerżnij mnie – wymamrotała głosem, którego sama prawie nie poznała. – Dobrze mnie zerżnij.

– Jak się nazywał? – zapytał surowo. – Ile miałaś lat? Matka wiedziała, czy była zbyt pijana, żeby się przejąć? Cholera jasna! – Odepchnął Rainie i zaczął szybkim krokiem przemierzać pokój, jakby nie mógł się pohamować. Jeszcze przed chwilą czuła jego silne ciało. Teraz musiała wyciągnąć ręce, żeby nie stracić równowagi.

– Nikomu nie powiedziałaś, prawda? – ciągnął. – Aż do dzisiaj. Muszę być bezstronny, żeby ci pomóc, ale nie potrafię. Chcę go wytropić. Jezu, chcę mu połamać wszystkie kości. Ilu można zamknąć tych drani, a to ciągle za mało!

– Nie wiem, o czym mówisz.

– Akurat.

– Wszystkie kobiety traktujesz w ten sposób? Nic dziwnego, że w twoim życiu została tylko praca.

– Rainie, co się wydarzyło czternaście lat temu?

– Spójrz, która godzina. Po północy. Muszę lecieć.

– Czternaście lat temu. Dawno, ale nie na tyle, żeby zapomnieć, prawda, Rainie?

– Spotkamy się rano? Mamy mnóstwo roboty. No ale przecież tak naprawdę nie należysz do zespołu dochodzeniowego. Jeden telefon i już cię nie ma, oboje o tym wiemy.

– Rainie…

– Przestań, do cholery! Czemu, kurwa nie możesz przestać?

– Bo ja to ja! Bo nie jestem głupi i, Bóg mi świadkiem, zależy mi na tobie! I ja też nie jestem ci obojętny, inaczej nie przychodziłabyś do mojego pokoju co wieczór, szukając rozmowy. No więc proszę. Pogadajmy, Rainie. Chcesz mówić. A ja chcę słuchać. Dalej. Miejmy to już za sobą!

– Nie wierzę w te wszystkie brednie.

– A ja nie wierzę, że zapomniałaś nazwisko faceta, który ponoć zabił twoją matkę.

Wypowiedział te słowa z brutalną siłą. Rainie zamarła. Przez chwilę myślała, że się przesłyszała. Niemożliwe. Nikt… Jak on…

Serce dudniło jej w piersi.

Ale to przecież Quincy. Dlatego odgadł. W końcu był najlepszym z najlepszych w FBI, a ona przychodziła do niego co wieczór, po trochu odkrywając prawdę.

– Nie wiesz, o czym mówisz – zaoponowała słabym głosem.

Quincy patrzył na nią w milczeniu.

– Nie będę tak tu stała i spokojnie tego słuchała – spróbowała jeszcze raz.

Zacisnął usta.

– Co za brednie! Jadę do domu. – Zrobiła krok w stronę wyjścia.

Wciąż się nie odzywał.

Otworzyła drzwi. Przerzuciła kurtkę przez ramię bardziej zamaszyście, niż to było konieczne. I zdała sobie sprawę, że nie potrafi przekroczyć progu. Przez cały czas jej uwaga koncentrowała się na Quincym, który nadal stał na środku pokoju. Bez słowa, bez ruchu.

Bóg mi świadkiem, zależy mi na tobie… ja też nie jestem ci obojętny.

Zawołaj mnie, pomyślała nagle. Właśnie to chciałam usłyszeć, tylko wtedy o tym nie wiedziałam. Zawołaj mnie. Jeszcze raz. Nie mogę wrócić sama. Za długo wszystko starałam się kontrolować. Jestem zmęczona, a zeszłej nocy na mojej werandzie był ten człowiek. Mężczyzna w czerni. Nie wiesz, co przeżyłam.

Żółte łąki. Leniwe strumienie.

Płakała. Czuła, jak łzy spływają jej po policzkach i wstydziła się. Nienawidziła łez. Wiele lat temu jej matka powiedziała, że płacz niczego nie daje, i miała rację. Łzy niczego nie zmieniają. O Boże, niczego nie zmieniają.

Żółte łąki. Leniwe strumienie.

Zawołaj mnie…

Milczał. I wtedy zdała sobie sprawę, gdzie się znajduje. Stała samotnic na parkingu. Miała na sobie kurtkę, a drzwi do pokoju Quincy’ego były zamknięte.

Noc wokół niej była ciemna i chłodna. Rainie spojrzała w górę i zaczęła liczyć gwiazdy, aż wyschły jej łzy na policzkach.

Bezmiar nocy, bezmiar świata. Była chyba jedyną istotą, którą pocieszała świadomość, że jest tylko drobiną jedną z wielu.

Zawołaj mnie…

Wsiadła do wozu. Nagle zauważyła, że do przedniej szyby ktoś przykleił płachtę gazety. Na marginesie widniał dopisek: „Pokarzemy ci sprawiedliwość, dzifko!”

Rainie wysiadła. Kluczem zeskrobała papier z szyby. Noc była cicha. Żadnego ruchu w pokoju Quincy’ego.

Policjantka Lorraine Conner odjechała do domu.

28

Sobota, 19 maja, 1.44

Podjazd prowadzący do domu Rainie tonął w ciemnościach. Znowu zapomniała zostawić światło na werandzie i teraz przez pomazaną klejem szybę niewiele widziała. Może źle skręci i zginie dwadzieścia metrów od własnego progu. Albo uderzy w drzewo i skończy sparaliżowana na wózku inwalidzkim.

Jezu, potrzebowała snu.

Kiedy w końcu dotarła na miejsce, wyjęła ze schowka latarkę i z jej pomocą odnalazła w zbyt wysokiej trawie szlauch. Trzeba przystrzyc trawnik. I przydałoby się go okopać. W kuchni nadal nie było nic do jedzenia.

Teraz jednak tkwiła na podwórzu o drugiej nad ranem, zmywając klej i strzępy gazety z szyby wozu, aż w końcu szkło zalśniło w blasku latarki.

Kiedy skończyła, dopadło ją śmiertelne zmęczenie. Zwinęła powoli szlauch, rzuciła go na ziemię i z trudem dowlokła się do schodów.

W ciągu ostatnich dni pozwoliła, żeby stres wziął nad nią górę. Zdała sobie z tego sprawę, jadąc dziś do domu. Za dużo koszmarów, za mało snu. Przestała się dobrze odżywiać i zaczęła szukać oparcia w Quincym, jakby jakimś cudem potrafił jej pomóc. Wielki błąd. Ale co się stało, to się stało.

Dzisiaj sięgnęła dna. Jutro znowu stanie na nogi. Już to przeżyła i wiedziała, jak taki cykl wygląda.

Przez chwilę po omacku szukała kluczem zamka. Wreszcie otworzyła drzwi. Od razu poczuła na twarzy powiew wiatru. Co, u licha?

Zapaliła światło i machinalnie sięgnęła do kieszeni, wypatrując innych oznak niebezpieczeństwa. Nie miała przy sobie broni: dziewiątka i zapasowa dwudziestka dwójka zostały w bagażniku wozu patrolowego. Trzeba było pomyśleć wcześniej. Wyłączyła szybko światło i poczekała, aż oczy przyzwyczają się do ciemności. Nadal żadnych niepokojących dźwięków. Tylko ten powiew na twarzy. W końcu zlokalizowała jego źródło – przesuwane szklane drzwi na werandę stały otworem.