Shep?
Zapaliłby światło i usiadł w widocznym miejscu. Wolałby nie ryzykować, że zastrzeli go jako intruza.
Dave Duncan.
Prześlizgnęła się pod ścianą do kuchni, potem do sąsiedniego salonu. Dwie sypialnie i łazienka na lewo, duża przestrzeń na prawo. Żadnych oznak życia.
Wtedy wzrok Rainie padł na sofę i świat zawirował jej przed oczami.
To niemożliwe. Wykluczone. I to tuż po rozmowie z Quincym…
Kto mógł wiedzieć, jak obudzić najgłębiej ukryty, najmroczniejszy koszmar?
Wyciągnęła rękę, żeby zapalić światło. Paznokciami rysowała gipsową ścianę. Gdzie jest ten cholerny włącznik. Światło, światło. Musiała to zobaczyć. Musiała wiedzieć. Niemożliwe…
W końcu znalazła. Żarówki żyrandola wydobyły z mroku wnętrze salonu. Stary, okrągły kuchenny stół na jednej nodze. Głęboki fotel. Wygodna spłowiała, niebieska sofa. I strzelba. Oparta o poręcz sofy. Pięć długich nacięć wciąż widniało na drewnianej kolbie.
Czas się cofnął. Rainie nie mogła go powstrzymać. Wpadła do kuchni i zaczęła przetrząsać szufladę z nożami. Znowu miała siedemnaście lat i właśnie wróciła ze szkoły.
Przestań, przestań, przestań. To niemożliwe. Strzelba przecież trafiła do policyjnego magazynu w Portland. Ona, Rainie, sprawdziła. Upewniła się, że już nigdy tego cholerstwa nie zobaczy.
Chwyciła pierwszy lepszy nóż – mały nożyk do obierania owoców – i wrzasnęła dziko:
– Wyłaź, draniu!
Nikt nie odpowiedział. Nawet sowy milczały, a tymczasem jej matka leżała z odstrzeloną głową w salonie i… O Boże, co tam jest na suficie? O Boże, co na mnie kapie?
– Kim jesteś? Kim, kurwa jesteś? Wyłaź, żebym cię mogła zobaczyć! Wpadła po kolei do obu sypialni. Nikogo. Szarpnęła za drzwi łazienki.
Pusta. Wybiegła na werandę, starając się nie patrzeć w stronę strzelby, ale oczywiście nie potrafiła się powstrzymać. Czas chwycił Rainie za gardło i ciągnął ją w otchłań przeszłości.
Podobało ci się, co? wrzeszczy matka. Ty kurwo od siedmiu boleści!
Chciałam, żeby przestał, jęczy Rainie.
Zamknij się, zamknij się. Nie miała już siedemnastu lat. Nie była bezbronna. Była funkcjonariuszem policji. Była silna. Odwróciła się twarzą w kierunku lasu, wyprostowała, uniosła głowę i ryknęła:
– Wiem, że tam jesteś. Wiem, że patrzysz, panie Dave Duncan, czy jak tam się, kurwa, nazywasz! Chcesz mnie? To stań przede mną jak mężczyzna, ty nędzna kupo gnoju!
Jej matka: Kłamiesz. Mogłam się domyślić, że z mojej córki nic lepszego nie wyrośnie.
On mnie zgwałcił!
Jesteś w ciąży, co? Tylko nie myśl, że ci pomogę. Nie będę płacić za twoje grzeszki.
Chcę tylko, żeby przestał…
No to ściśnij go za jaja, złotko. To zawsze skutkuje.
Musiał gdzieś tam być. Wyczuwała jego obecność. Ten cholerny facet z werandy, drań intrygujący po miejscowych barach. Głupiec, któremu udało się manipulować uczniami, więc myśli, że może zadrzeć z kimś takim jak ona.
Rainie wbiegła do domu. Chwyciła oburącz lufę strzelby jak atakującego węża. Była już gotowa. Znowu wypadła na dwór. Podniosła broń do góry, wysoko aż pod czarne, aksamitne niebo.
– To jakiś żart? Myślisz, że możesz mnie wkurzać? Pierdol się! Znajdę cię, sukinsynu. Znajdę cię, więc pierdol się!
Zamachnęła się z całych sił. Patrzyła, jak strzelba wiruje. Jak roztrzaskuje się o pień. Oddychała z trudem. Słyszała ciche dzwonienie w uszach. Ten dźwięk nigdy nie zwiastował niczego dobrego.
Minęła chwila. I jeszcze jedna. Wśród drzew panowała martwa cisza, chociaż wiedziała, że człowiek w czerni musi gdzieś tam być. Doprowadził dziecko do morderstwa, a teraz najwyraźniej szukał nowych wrażeń. Co takiego powiedział Quincy? Iks spróbuje manipulować policją. Bawi go to. Szczyci się swoim sprytem.
Już ona mu pokaże. Do diabła, właśnie rzuciła w niego strzelbą i teraz miała do obrony tylko gołe ręce i swój słuszny gniew. Aha, i mały nożyk do obierania owoców.
Zaczęła się śmiać. Nie wiedziała, jak do tego doszło. Stała z rozstawionymi nogami i zaciśniętymi pięściami, gotowa do walki, a teraz śmiała się jak szalona. Co matka wykrzyczała do niej tamtego dnia?
No to ściśnij go za jaja, złotko. To zawsze skutkuje.
Zrozumiała. Czternaście lat później wreszcie zrozumiała tę wulgarną radę. Klepała się po udach i zginała wpół w dzikich paroksyzmach śmiechu.
Płakała. Łzy spływały jej po policzkach. Drugi raz tej samej nocy. Jezu, ale jest beznadziejna.
Zeszła z werandy. Wiedziała, że nie powinna. Tego właśnie chciał ten drań. Ale i tak musiała.
Wsunęła się na czworakach pod deski, gdzie ziemia była żyzna i ciemna, i zaczęła rozkopywać ją gołymi rękami. Coraz głębiej i głębiej. Wciąż tam był. Wciąż straszny. Wszystko na swoim miejscu. Wciąż tam był.
O Boże, nie miała pojęcia, że śmiech może tak bardzo boleć. O Boże, czy to jej twarz w lustrze? Te zapadnięte policzki i plamy błota w kształcie łez?
Godzinę później, uzbrojona w pistolet i latarkę, ruszyła do lasu. Zaczęło się polowanie. Nie miała złudzeń, co zrobi, jeśli go znajdzie, i to ją przerażało, a jednocześnie uspokajało.
Jakieś sześćdziesiąt metrów od domu natknęła się na kryjówkę. Za kilkoma niskimi krzewami zadeptana trawa i liście. Ziemia była teraz zimna, ale Rainie wiedziała, że on tam był. Obserwował. Wszystko wydawało jej się teraz jasne. Facet, który popychał dzieci do morderstwa. Opętany nienawiścią facet bez jaj, niezdolny samemu pociągnąć za spust. Kto by mu zaimponował, jeśli nie policjantka, która podobno zabiła własną matkę?
I o to dzisiaj chodziło. Najpierw przedstawienie w barze, potem podrzucenie rekwizytów do jej salonu. Zapraszał ją do zabawy.
– Wróć jeszcze – wymamrotała Rainie. – Pokażę ci, co potrafię, ty pokręcony sukinsynu. Pokażę ci wszystko.
W drodze powrotnej do domu podniosła sponiewieraną strzelbę.
Piętnaście minut później zaszumiały gałęzie. Ktoś zeskoczył z drzewa niedaleko miejsca, gdzie przedtem stała Rainie. Dotknął ziemi, na której wciąż widoczne były odciski jej stóp. Podniósł palce do ust i polizał.
Uśmiechnął się.
Doskonale.
29
Sobota, 20 maja, 6.01
Sandy O’Grady nie spała, kiedy zadzwonił telefon. Leżała na wznak w łóżku, wpatrzona w szare cienie przesuwające się po suficie. Wcześniej śniło jej się, że jest znowu małą dziewczynką. Bawiła się z najlepszą przyjaciółką w wysokiej trawie, gdzieś na łące. Rozpoznawały kształty chmur.
– Patrz, smok.
– O, o, słoń!
– Dwugłowy pies!
Sandy obudziła się ze łzami na policzkach i zapragnęła zadzwonić do Melindy. Wiedziała jednak, że to nic nie da. Melinda przeprowadziła się do Portland prawie piętnaście lat temu. Wyszła za mąż – Sandy pojechała na ślub, będąc w siódmym miesiącu ciąży z Dannym – i od tamtej pory nie widziały się już. Ich drogi rozeszły się, jak to bywa w życiu. Łatwiej było utrzymywać kontakt ze znajomymi, którzy mieszkali w pobliżu.
Szczerze mówiąc, Sandy nie tęskniła specjalnie za przyjaciółką z dzieciństwa. Podejrzewała, że bardziej tęskni za samym dzieciństwem.
Być znowu beztroską dziewczynką. Mieć pewność, że zna wszystkie odpowiedzi.
W salonie, gdzie spał na sofie Shep, rozlegało się chrapanie. Z szafy w korytarzu, gdzie spała Becky, dochodziły jakieś szmery. A w pokoju Danny’ego panowała cisza.
Szósta rano. Sandy wpatrywała się w sufit. Zastanawiała się, jaki popełniła błąd. Jak odnaleźć sens w tym wszystkim. Była przecież matką i powinna znać drogę.