Выбрать главу

– Zniknął Daniel Avalon. Mieliśmy się spotkać w jego biurze dziś rano, ale sekretarka wciskała mi jedną kiepską wymówkę za drugą. W końcu skontaktowałem się z panią Avalon. Zdaje się, że jej małżonek nie wrócił wczoraj na noc. I jeszcze jedno, po drodze do Portland mijałem myśliwską chatę. Z pewnością niedawno ktoś z niej korzystał.

– Myślisz, że to on jest Duncanem?

– Cóż, przy odpowiedniej charakteryzacji… Do diabła, wszystko jest możliwe. – Luke westchnął. – Puściłem komunikat z jego „normalnym” rysopisem, opisem jego samochodu i chaty. To wszystko, co mogę na razie zrobić.

– Jestem pewna, że wkrótce się zjawi – powiedziała obojętnie Rainie. Jej wzrok powędrował w stronę werandy.

– Rainie… Kazałem Angelinie pokazać mi gablotę z bronią. Jednej sztuki brakuje. Nie podoba mi się to.

– Klin klinem – wymamrotała Rainie.

– Wracam do Bakersville, dobra? Nie ma tu dla mnie nic więcej do roboty, a poza tym czułbym się lepiej z powrotem w mieście.

– Rób jak uważasz, Luke.

– Dobra. – Zawahał się. Słyszała w jego głosie niewypowiedziane pytanie. Znali się od dawna. Luke przyjechałby, gdyby go poprosiła. Oddałby za nią życie, gdyby zaszła potrzeba; był tego typu człowiekiem.

Ale ona nie mogła oczekiwać od nikogo, żeby płacił za jej grzechy.

– Rainie… – zaczął.

– Jestem dużą dziewczynką, Luke – powiedziała. – Dam sobie radę.

Odłożyła słuchawkę. Robiło się późno, nie miała czasu. Wyszła w bawełnianej bluzce pod cienką kurtką, idealnie maskującą broń. Do tego założyła dżinsy „dzwony”. Doskonałe do ukrycia zapasowej dwudziestki dwójki.

Zabrała dokumenty. Potrzebowała ich, żeby dostać się do zakładu poprawczego w Cabot. Potem jednak była zdana już tylko na siebie. Nie jechała tam jako policjantka Lorraine Conner, ale po prostu Rainie. I powinna była to zrobić kilka dni temu.

W salonie przygotowała jeszcze jedną niespodziankę, na wszelki wypadek. Potem zerknęła na zegarek. Danny miał zostać przewieziony o piątej. W ostatniej chwili Shep załatwił, żeby chłopca zbadano w pobliskim szpitalu psychiatrycznym. Nie miała zbyt dużo czasu.

Rainie wyjechała swoim starym nissanem. Godzinę później siedziała naprzeciw Danny’ego O’Grady, którego chuda, mizerna twarz była niemal wiernym odbiciem jej własnej.

– Danny – powiedziała cicho. – Już pora, żebyśmy pogadali. Nie wyszła, dopóki nie powiedział jej wszystkiego.

Ciężkim krokiem Quincy szedł szpitalnymi korytarzami w stronę sali, której chciałby już nigdy nie oglądać. Po drodze do Dulles miał przesiadkę w Chicago, a cholerny samolot z Portland spóźnił się o czterdzieści pięć minut, więc musiał niemal biec do odprawy. Bał się, że nie zdąży na drugi samolot. Bał się, że utknie na dobre na lotnisku O’Hare. Bał się, że będzie musiał zadzwonić do Bethie i powiedzieć, że nie zdąży na to doniosłe wydarzenie, w życiu ich córki już ostatnie. Cha, cha, cha!

Głowę miał nabitą myślami. Czuł się wykończony i jednocześnie podniecony, jakby jechał na miejsce zbrodni, i to jeszcze bardziej wyprowadzało go z równowagi.

Kilka pielęgniarek powitało go skinięciem głowy. Rozpoznawał ich twarze, ale nie pamiętał imion.

Wreszcie dotarł do drzwi. Znowu ten cholerny zapach. I ta wszechobecna biel. A jego wychowano w przeświadczeniu, że śmierć kojarzy się z czernią.

Przybrał swoją zawodową maskę. Tylko w ten sposób potrafił zmusić się, żeby wejść do tej sali. Energicznie otworzył drzwi.

Beth, zwinięta w kłębek, spała w fotelu obok łóżka. Jej ciemne włosy w ciągu ostatnich kilku lat miejscami pobielały, ale nadal miękkimi falami spływały na ramiona. W beżowych spodniach i cienkiej jedwabnej bluzce wyglądała zbyt ładnie, żeby spędzać całe dnie w szpitalnej sali. Quincy natychmiast poczuł wyrzuty sumienia, jak zwykle, kiedy chodziło o jego byłą żonę.

Odchrząknął. Budziła się powoli, mrugając niebieskimi oczami. Spojrzała na niego ze zdziwieniem.

– Pierce? Przestałeś zbawiać świat? Myślałam, że zajmie ci to co najmniej jeszcze tydzień.

Quincy zignorował jej sarkazm. Przeniósł wzrok na córkę. Twarz Amandy wciąż spowijała biała gaza. Jej ciało najeżone było rurkami i igłami, które niemal przysłaniały sylwetkę będącą jeszcze niedawno uosobieniem gracji. Teraz obraz gwałtu, związanego z podtrzymywaniem życia, wstrząsnął nim raz jeszcze. Quincy poruszył się z trudem.

– Przyjechałem jak najszybciej – powiedział, ujmując rękę Mandy. Uścisnął ją delikatnie. Żadnej reakcji. Przyglądał się drobnym, bladym palcom spoczywającym bezwładnie w jego dłoni. Dziwne, że różowe paznokcie rosną dalej, chociaż reszta ciała obumiera. Przypomniał sobie jej dziecięce paluszki ściskające go za kciuk. Zupełnie jakby to było wczoraj.

– Nie rozumiem – odezwała się Bethie za jego plecami. – Myślałam, że masz dość.

– Jak mogłem nie przyjechać, Bethie? Zawsze chciałem być przy tym, kiedy się zdecydujesz.

– Kiedy się zdecyduję na co?

Quincy odwrócił się. Wciąż trzymał dłoń Mandy, ale patrzył na byłą żonę. Na jej twarzy malowało się autentyczne zdziwienie. Poczuł skurcz w żołądku. Gdzieś w środku zalewała go fala zimna.

– Dzwonił ktoś ze szpitala. Postanowiłaś odłączyć aparaturę podtrzymującą…

– Ależ skąd!

– Bethie…

– Czy to jakaś nowa sztuczka, Pierce? Myślisz, że mały melodramat skłoni mnie do zmiany zdania? Nic z tego. Nie zabiję własnej córki dla twojej wygody.

– Bethie… – Zamilkł. Jego żona najwyraźniej nie miała pojęcia, o czym mówił. Nabrano go, a on dał się złapać w pułapkę jak mysz.

O Boże, Rainie.

Quincy ostrożnie położył dłoń Mandy na kołdrze. Pocałował córkę w skroń. Zaczęły mu drżeć ręce.

– Żadnych zmian?

– Żadnych – odparła sztywno Bethie.

– A Kimberly?

– Pewnie już się zadomowiła w college’u. Nawet nie pomyśli o tym, żeby zadzwonić.

Quincy kiwnął głową i ruszył do drzwi. Nie chciał, żeby zauważyła, jak bardzo mu się spieszy.

– Dzięki za wizytę – zawołała za nim Bethie. – Wpadnij jeszcze kiedyś.

Zatrzymał się na chwilę w progu.

– To nie twoja wina – powiedział szczerze. – To, co się stało z Mandy, to nie twoja wina.

– Nie obwiniam siebie – przerwała mu matowym głosem – tylko ciebie.

Quincy niemal biegł korytarzem do wyjścia. Gdy tylko znalazł się na parkingu, wyjął telefon komórkowy. Najpierw zadzwonił do kolegi z laboratorium kryminalistycznego. Dzień wcześniej posłał mu koszulkę pocisku.

– Sprawdzałeś w DRUGFIRE?

– Jezu, Quincy, ciebie też miło słyszeć.

– Nie mam czasu, Kenny. Czego się dowiedziałeś?

– Gdybyś raczył sprawdzić pocztę głosową, to byś wiedział, że spędziłem nad tym całą pieprzoną noc. Ślady takie same jak w przypadku dwóch innych strzelanin, Quince. Szkolnych strzelanin. Oba dochodzenia dawno zamknięto, a dzieciaki siedzą w pudle. Więc jeśli te zbrodnie się powtarzają… Zwijaj się do Quantico, Quincy. Jesteś tu potrzebny.

– Jadę do Oregonu. Jak najszybciej przefaksuj wszystkie dane na numer w Bakersville.

– Odbiło ci? Użyto tej samej broni do trzech różnych szkolnych strzelanin w trzech różnych miejscach na przestrzeni dziesięciu lat. Co według ciebie może stać się teraz?

– On zabije Rainie – powiedział po prostu Quincy. – To część jego gry. Doprowadzi ją do ostateczności, a potem zaatakuje. Nie przewidziałem tego. Cholera, nie przewidziałem tego, a teraz jestem, kurwa, na drugim końcu tego pieprzonego kraju!

Zakończył rozmowę i po chwili siedział już w taksówce, pokrzykując na kierowcę, żeby jechał szybciej. Myślał o swojej córce i tych chwilach w życiu, kiedy nie zrobił wszystkiego, co powinien.