Kazimierz Korkozowicz
Trzecia rakieta
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Mimo połowy września upał doskwierał mocno. Było nawet parno. Z północo-wschodu nadciągała zasłaniając pół nieba ogromna chmura. Była granatowa, groźna, z rdzawymi plamami prześwietleń. Przed nią pędziły obłoki z szarymi grzbietami, szybkie, postrzępione, nabrzmiałe deszczem.
Z drugiej strony niebo było jeszcze błękitne i świeciło słońce. Zamek stał na wzgórzu i widać było wyraźnie, jak jaśniał odblaskami szyb na granatowym tle widnokręgu, zaciągniętego z tej strony chmurami. Grupy drzew obok jego masywu słońce znaczyło ostrymi, żółtozielonymi konturami. Wszystkie szczegóły tego obrazu grały kontrastem świateł i cieni w skośnych promieniach słonecznych przedwieczornej pory.
Droga biegła stokiem wzgórza, obramowana żywopłotem. Konik ciągnący odrapaną dorożkę z leniwego truchtu przeszedł w równie leniwy krok. Pan Anzelm Szarotka coraz to z niepokojem spoglądał na niebo. Pierwsze podmuchy wiatru porywały z drogi smugi kurzu.
Ze stacji do zamku, gdzie znajdował się pensjonat Funduszu Wczasów, było około trzech kilometrów. Większość tej drogi pan Anzelm miał już za sobą.
Tak się miało stać, że przyjazd na wczasy pana Szarotki, starszego księgowego ze Zjednoczenia Budowlanego nr 3 z Kalisza, stanowił wstęp do finału pewnej historii, której początek sięgał czasów zawieruchy wojennej. O tym nie wiedział oczywiście nikt, a tym bardziej pan Anzelm.
Gdyby sam pan Szarotka nie był w chwili obecnej tak bardzo zaabsorbowany zagadnieniem: zmoknie czy nie zmoknie – może by, przy swoim zamiłowaniu do przesądów, wysnuł pewne wnioski z widoku burzowej chmury ciągnącej mu naprzeciw w chwili przyjazdu. W tym wypadku rzeczywistość skłonna byłaby potwierdzić wiarę pana Szarotki w przesądy.
Tymczasem woźnica żywił te same obawy co i jego pasażer. Pokrzykując na konia i szarpiąc lejcami, zmusił go wreszcie do opanowanego truchtu. Bryczka, podskakując na nie naprawianej dawno drodze, potoczyła się szybciej.
Pan Szarotka, siedząc przy swojej niezbyt nowej i – powiedzmy szczerze – dość odrapanej walizce, przytrzymywał ręką kapelusz, który stał się obiektem coraz gwałtowniejszych ataków wiatru.
Wreszcie pojazd zadudnił po drewnianym moście przerzuconym przez szeroki rów z ciemną wodą. Rów ten był zapewne kiedyś fosą. Obrastały go teraz trzcina i krzaki łoziny. Za mostem gotyckim łukiem sklepiała się brama, jedyna pozostałość po biegnącym tu kiedyś murze obronnym. Za bramą rozciągało się wysypane żwirem podwórze, a dalej wznosił się ciężki i przysadzisty kamienny budynek zamku, jednopiętrowy, o dwóch długich szeregach okien i dużym kamiennym ganku. Ganku tego strzegły po bokach dwie wykruszone przez czas, granitowe postacie fantastycznych gryfów.
Bryczka się zatrzymała. Pan Anzelm szparko wyskoczył na ziemię, za nim potoczyła się walizka. Ponieważ akurat upadła mu na nogę, pan Szarotka schylił się szybko, nie bez grymasu bólu. Z kolei jednak upuścił trzymaną w ręku teczkę.
Wreszcie udało mu się opanować sytuację i rozpiąwszy prochowiec wyjął wysłużony portfel, by rozliczyć się z woźnicą. Potem zapiął płaszcz, o jeden guzik za wysoko, ujął w jedną rękę walizkę, w drugą teczkę i wstąpił na stopnie ganku, uważając, by uczynić to lewą nogą. (Było to doprawdy żałosne usiłowanie odwrócenia biegu wypadków, które niosła ze sobą bliska przyszłość.)
Obijając sobie nogi walizką, pan Szarotka przecisnął się przez drzwi i dostał się do ogromnego hallu. Prowadziło zeń kilkoro drzwi. Z lewej strony wiły się ku górze szerokimi skrętami ciemne, dębowe schody o rzeźbionej poręczy. Drzwi na wprost były otwarte i widać było przez nie parę foteli i dywan z kładącą się na nim smugą słońca.
W tej chwili wbiegła do hallu młoda dziewczyna w chusteczce na głowie, a za nią statecznym krokiem podeszła do pana Anzelma starsza pani o siwych, gładko przyczesanych włosach i jasnych oczach w pełnej, rumianej twarzy.
– Dzień dobry panu – przywitała przybyłego – pan…
– Szarotka jestem, szanowna pani – pośpieszył przedstawić się pan Anzelm. – Mam skierowanie… To jest chciałem powiedzieć, że cieszę się…
– Bardzo mi miło – przerwała mu starsza pani. – Wiem, że miał pan przyjechać. Formalności załatwimy później. – Marysiu – zwróciła się do dziewczyny – weź walizkę i zaprowadź pana do jego pokoju. Jestem kierowniczką tego pensjonatu i nazywam się Kolarska – wyciągnęła do gościa rękę.
Pan Szarotka ujął podaną mu dłoń i złożył na niej szarmancki pocałunek. Kiedy wyprostował się, usta rozchylił mu szeroki uśmiech.
– Teraz zechce pan zapewne ogarnąć się po podróży, a potem prosimy do stołu – wskazała ręką jedne z drzwi. – Wszyscy właśnie siedzimy przy podwieczorku, każę nakryć dla pana…
– Stokrotne dzięki – pan Anzelm zgiął się w ukłonie – postaram się jak najprędzej być na dole… Stokrotne dzięki – ukłon się powtórzył.
Grzeczności te przerwało krótkie pytanie dziewczyny, która idąc już po schodach z walizką, obróciła się spoglądając w dół.
– A który pokój, proszę pani kierowniczki?
– Przecież ci mówiłam – trzynasty.
Pan Anzelm stawiał właśnie pierwsze kroki ku schodom, kiedy padła złowroga cyfra.
Znieruchomiał i obrócił twarz ku swojej rozmówczyni. Nie było już na niej uśmiechu. Usta zacięły się raptownie w wąską linię, wszystkie bruzdy wokoło nich nabrzmiały i zaostrzyły się, a pomarszczone, ciężkie powieki uniosły się ku krzaczastym brwiom. Nieruchome źrenice małych, jasnych oczek wyrażały teraz najwyższą dezaprobatę.
– Który, proszę szanownej pani?… – rzucił lodowato. – Nie dosłyszałem…
– Trzynasty numer pokoju, dlaczego pan pyta?
– Jak to?! – w głosie starszego pana drgało hamowane oburzenie. – Przeznaczacie dla swoich gości pokoje z takimi numerami?!
– Nie rozumiem pana – zdziwiona pani Kolarska wzruszyła ramionami. – O co panu chodzi?
Pan Anzelm już się jednak opanował. Bezradnie skłonił głowę i westchnął: – E, nic…
Z ciężkim sercem począł wstępować na schody poprzedzany przez dziewczynę niosącą walizkę.
Tak wszedł na scenę dramatu pan Anzelm Szarotka.
Pokój jego znajdował się w prawym skrzydle domu, zaraz za załamaniem korytarza. Należy obecnie powiedzieć parę słów o rozplanowaniu domu, gdyż będzie to miało znaczenie dla biegu dalszych wypadków.
Parter dzielił się właściwie na dwie części. Większą, lewą, zajmowała duża sala, jadalnia, o czterech łukowato sklepionych oknach. Z jadalni prowadziło troje drzwi: na korytarz (który łączył ją z pokojami służbowymi, gospodarczymi i kuchnią), do hallu i wreszcie trzecie, podwójne, o ciemnych, ciężkich skrzydłach, do salonu – świetlicy. Za świetlicą leżał pokój bilardowy, a za nim biblioteka.
Trójskrzydłowe, oszklone drzwi wychodziły z salonu na duży ogrodowy taras, okolony balustradą. Przed tarasem ciągnął się trawnik, a za nim stary, gęsto zadrzewiony park.
Boczny korytarz łączący jadalnię z częścią gospodarczą domu kończył się zapasowym wyjściem, tak zwanym – kuchennym. Obok tego wyjścia znajdowały się wąskie drzwi, za którymi kręcone schody prowadziły do obszernych piwnic, rozciągających się pod całym domem.
Budynek nie był właściwie zamkiem, aczkolwiek – zapewne ze względu na swój wiek i rozmiary – tak był nazywany przez okoliczną ludność. Obszerny, o grubych, częściowo kamiennych murach, pamiętał chyba czasy wojny trzydziestoletniej. Następnie musiał ulegać rozbudowie lub przebudowie, gdyż stracił posiadaną ongiś narożnikową wieżę, z której pozostała tylko część parterowa, jak również mury obronne.