– Jakie jest pana zdanie w tej sprawie?
– Jestem pełen jak najgorszych przewidywań – odpowiedział mu również cicho Brona.
Po obiedzie pan Szarotka nie bardzo wiedział, co z sobą robić. Jakiś czas kręcił się po salonie, potem wyszedł na taras, jednak perspektywa samotnego spaceru po ostatnich wydarzeniach nie bardzo przypadła mu do gustu. Ostatecznie skierował się do biblioteki, by wybrać sobie książkę.
Nie opuszczało go natrętne uczucie niepokoju. Było to denerwujące oczekiwanie czegoś nieznanego, bliskiego i groźnego. Pan Anzelm był na tyle rozsądny, że zdawał sobie sprawę z przyczyny tego stanu. Było to rozdrażnienie nerwowe i gra rozbudzonej wyobraźni. Ostatnie wypadki wzburzyły go do głębi. Wszystko wydawało mu się podejrzane. A na dodatek nurtowała go zachłanna, nienasycona ciekawość. Był roztrzęsiony nerwowo, lada szelest przyprawiał go o dreszcz trwogi, ale w tym stanie sprawy, jako jej centralna figura, za nic nie opuściłby środowiska, w jakim się znalazł, przed ostatecznym wyjaśnieniem tajemniczych wydarzeń.
Zniknięcie Procy wzmogło jego trwogę i ciekawość. Był jak widz kryminalnego filmu, który urwał się w najciekawszym miejscu akcji. Bał się, a jednocześnie w głębi serca czuł zawód, że nic nowego się nie dzieje.
Wybrał książkę i już miał ulokować się w jednym z wygodnych klubowych foteli, gdy nagle uprzytomnił sobie, że brak mu okularów, że zostawił je na nocnym stoliku przy tapczanie. Myśląc z niechęcią o nieoczekiwanej fatydze, pozostawił książkę na poręczy fotela i udał się na górę.
Okulary leżały istotnie tam, gdzie przewidywał, wsunął je więc w kieszonkę marynarki i już miał opuścić pokój, kiedy ujrzał na stojącym pod oknem stole białą kopertę, opartą o wazonik z kwiatami.
Na kopercie wypisane było dużymi, niezdarnymi literami jego imię i nazwisko.
Zaintrygowany, zbliżył się do stołu i wziął do ręki kopertę. Była zaklejona, jednak spostrzegł, że miejsce zaklejenia było jeszcze wilgotne. List musiał być pozostawiony tuż przed jego przyjściem.
Zdziwiony, rozerwał kopertę. Wewnątrz znajdowała się nieduża kartka papieru złożona we dwoje.
Kiedy ją rozłożył, spostrzegł koślawe litery biegnące nierównymi rzędami.
„O godzinie osiemnastej masz być w starym młynie. Ani pary z gęby nikomu, bo inaczej – śmierć!!! Masz posłusznie wypełnić ten rozkaz i milczeć, a ujdziesz z życiem. Inaczej nóż poczujesz między żebrami! Nie mów nikomu o tym piśmie i przychodź, bo marny twój los! – Kulawy Piotr.”
Słowo „śmierć”, „nóż” i „marny twój los” były wypisane drukowanymi literami i podkreślone dwukrotnie. Treść tego pisma uzupełniały liczne wykrzykniki.
List wypadł z trzęsącej się ręki pana Anzelma i pofrunął pod kominek. Nie zwrócił na to najmniejszej uwagi. Ciężko opadł na fotel, wolnym ruchem wyciągnął z kieszeni chustkę, którą przetarł raptownie spotniałe czoło.
Oto doczekał się! Oto ma! Niebezpieczeństwo tym razem zagrażało bezpośrednio jemu. To już nie rola świadka, to chodzi o niego samego, jego, Anzelma Szarotkę, spokojnego, statecznego starszego księgowego, który w swoim życiu nawet muchy nie skrzywdził! To jego wzywa tajemniczy morderca, on jest potrzebny! Komu i po co? Czy jeśli usłucha, istotnie nic mu nie grozi, czy też jest to tylko zachęta dla ofiary idącej na rzeź, żeby była posłuszna i nie stawiała oporu?
Myśli te galopem leciały przez głowę Szarotki. Oparł ją na ręku i zapatrzony bezmyślnym, nic nie widzącym spojrzeniem w zawiły wzór dywanu, na przemian to popadał pod wpływem strachu w stan zupełnej bezmyślności, to medytował.
Cóż to za diabeł ten Kulawy Piotr? Co za złowroga postać kryje się za tym przezwiskiem?
W tym miejscu przypomniało mu się, że Brona ma na imię Piotr. Wystarczyło tego skojarzenia, by pan Szarotka zaczął snuć zawiłe kombinacje myślowe, które miały go doprowadzić do zdemaskowania tego łotra tu, na miejscu, w tym fotelu, tylko drogą dedukcji, dzięki sprawności jego umysłu.
Z tych myślowych łamigłówek nic jednak nie wyszło, natomiast pan Szarotka uprzytomnił sobie, że do tej pory nie podjął decyzji: pójść czy nie.
Kiedy uprzytamniał sobie, jak to będzie szedł sam, już wieczorem, w to dzikie, ustronie, a potem będzie musiał wejść do tego przeklętego, groźnego młyna, by stanąć oko w oko z mordercą, ogarniało go takie przerażenie, że decyzja wydawała mu się tylko jedna – nie iść!
Ale nie iść – znaczyło oczekiwać nagłej, tragicznej śmierci! Nie wiedzieć kiedy, gdzie i z czyjej ręki spadnie cios, bać się każdego załamania muru, każdego skrzypnięcia drzwi, każdego szelestu, każdej ciemności!
A więc iść? Po co? Czego może chcieć od niego ten typ, ten kulawy morderca? Jeśli się ukaże, to znaczy, że się zdemaskuje? A jeśli tak, to czyż jest możliwe, by pozostawił przy życiu swego rozmówcę? Więc pewno będzie w masce… Na samą myśl o rozmowie z zamaskowanym człowiekiem przeszedł pana Anzelma dreszcz zgrozy i ciekawości.
Tak! Tak się to zapewne odbędzie! Zamaskowany kulas o potężnych barach i przepitym, zachrypniętym głosie, brutalna twarz skryta za czarną szmatą! A przed nim on, Anzelm Szarotka, z wyniosłą i pogardliwą miną, nieugiętym, śmiałym spojrzeniem, rzuca mu w zamaskowaną gębę słowa oskarżenia i potępienia!
W tej chwili pan Szarotka powziął decyzję. A więc dobrze, pójdzie! Już on mu pokaże! Spotkanie wyznaczone jest na szóstą, zdąży więc wrócić na siódmą na kolację. Myśl o kolacji z kolei nasunęła panu Anzelmowi drobny problem – co dzisiaj dadzą na stół? Dzisiaj jest piątek, więc…
I tu pan Anzelm powściągnął dalszy bieg myśli, zatrzymując się na dwóch słowach: dzisiaj piątek… dzisiaj piątek… A którego?
Przedwczoraj była środa, jedenastego… więc dzisiaj piątek… trzynastego…
Zimna dłoń strachu znów chwyciła za gardło pana Szarotkę.
Piątek, trzynastego, a on ma wdawać się w taką awanturę? Nie, za nic! Samobójcą nie jest!
Jednocześnie w skołatanej głowie pana Szarotki budzi się refleksja: No dobrze, nie pójdzie, a co tam było w liście? „Jeśli nie przyjdziesz – nóż między żebra.”
Pan Anzelm westchnął ciężko i powtórnie przetarł zroszone potem czoło. Oto problem: Iść – niedobrze! Nie iść – również źle!
W tym momencie pan Szarotka raptownie zmrużył oczy, a chytry uśmiech rozchylił mu usta. Wszystko stało się dla niego jasne.
Niebezpieczeństwo tkwiło gdzie indziej, a przewrotność losu jest głębsza, niż przypuszczał! Fałszywa decyzja, powzięta w związku z fatalną datą, miała doprowadzić do jego zguby! Miała potwierdzić fatalność cyfry trzynaście! O mały włos, a właśnie popełniłby ten błąd: piątek, trzynastego, należy więc nie iść. Fałszywa decyzja powzięta z powodu fatalnego dnia, a w konsekwencji – śmierć od noża!
Zatem – iść. Niech się dzieje co chce.
Powzięta decyzja podniosła pana Anzelma na duchu. Zmrużył oczy i zimnym, twardym spojrzeniem obiegł pokój. Potem spojrzał na zegarek.
Dochodziła szósta. Takie położenie wskazówek na cyferblacie bynajmniej nie przypadło mu do gustu. Wolałby porozkoszować się jeszcze swoją odwagą i pogardliwą beztroską, w jaką zdołał siebie wprawić. Natomiast bezpośrednia realizacja postanowienia była niezbyt przyjemna. Toteż pan Anzelm wstał z fotela raczej z ciężkim sercem.
Młyn stał cichy i ciemny. Ciepłe blaski zachodzącego słońca ślizgały się po wodzie polerując pomarańczowymi refleksami jej powierzchnię.
Pan Anzelm skradał się niczym tygrys w dżungli. Za każdym niemal krokiem czujnie rozglądał się wokoło, przystawał, nasłuchiwał.
Nic jednak poza monotonnie szemrzącą wodą nie mąciło ciszy.