Pan Anzelm słuchał tego opowiadania z na wpół rozchylonymi ustami, czując, jak i jemu unoszą się na głowie nieliczne włosy.
– Co to właściwie było? – spytała Jolanta.
– Nie wiem do dziś. Opowiedziałem o tym zdarzeniu ludziom z sąsiedztwa; dziwili się, że wynajmując ten dom nie wiedziałem, że tam „straszy”.
– A czy miały miejsce jeszcze jakieś inne zjawiska? – wtrącił się do rozmowy pan Anzelm.
– Wkrótce musiałem dom ten opuścić. Jednak przez te kilka miesięcy, które w nim jeszcze spędziłem, nic mnie już nie niepokoiło.
– Nadzwyczajna historia! – wykrzyknął z przejęciem pan Szarotka.
– I ja również przeżyłem ciekawą przygodę, mogę ją wam opowiedzieć – odezwał się Kuszar, który przyłączył się do grona słuchaczy. – Radziłbym jednak, żebyśmy sobie usiedli.
Towarzystwo ulokowało się w zacisznym, mrocznym kącie pokoju. Panu Anzelmowi uprzejmie zrobiono miejsce, z czego skwapliwie skorzystał, mocno podekscytowany.
– Zdarzenie to miało miejsce w czasie okupacji – rozpoczął Kuszar. – Koleje losu skazały mnie na pobyt w pewnym małym prowincjonalnym miasteczku. Pobyt ten trwał zresztą krótko, bo zaledwie kilka miesięcy. W niedługim czasie zawarłem tam parę znajomości i jakoś starałem się skrócić sobie wlokący się czas. Nie był to jednak okres przyjemny, gdyż zapewne znacie beznadziejną nudę takich małych mieścin. Stali mieszkańcy, z racji przyzwyczajenia i odpowiedniego ułożenia sobie życia, może tej nudy nie odczuwali, ale dla przybysza z dużego miasta talu pobyt z konieczności jest okropny. No, ale to tylko mała dygresja, chociaż w pewnym stopniu nastrój, w jakim się wtedy znajdowałem, spowodował przygodę, o której chcę opowiedzieć. Otóż dowiedziałem się, że w pewnym starym domu, położonym przy cichej bocznej uliczce, „straszy” – jak to powiedział przed chwilą Czesio. Domek był jednopiętrowy, miał wszystkiego cztery mieszkania. Konkretnie chodziło o mieszkanie na piętrze, nie zamieszkane od czasu, kiedy zaszedł tam tragiczny wypadek. Mianowicie, swego rodzaju sława, jaką cieszył się obiekt, spowodowała, że byli amatorzy, którzy chcieli spędzić tam noc. Opowiadano o młodym podporuczniku z przedwojennego garnizonu miasteczka. Podporucznik ten, po zrobieniu zakładu z kolegami, postanowił spędzić tam samotnie noc. Z rana znaleziono go martwego, mimo że był uzbrojony…
– Coś niesłychanego! – wykrzyknął pan Anzelm, nie mogąc opanować wzruszenia.
Jolanta nieznacznie mrugnęła na Wielenia, który odpowiedział jej porozumiewawczym uśmiechem.
W tej chwili wyjątkowo jasna błyskawica rozjaśniła okna, a wkrótce potem zadudnił grzmot. Gdy ucichł, jak zwykle zdawało się, że deszcz ze zdwojoną siłą rozszumiał się za oknami. Widać było w świetle lamp, jak po szybach ściekają strumienie wody.
– Nie wybrałem się jednak na tę wyprawę sam – ciągnął Kuszar. – Umówiłem się z trzema towarzyszami, że spędzimy razem tę noc. Była to z mojej strony, co przyznaję ze skruchą, pewna asekuracja „na wszelki wypadek”. Wypadek taki istotnie zaistniał i wydaje mi się jeszcze dzisiaj, że moja przezorność była uzasadniona.
Z relacji ludzi, którzy znali to mieszkanie, wynikało, że „nawiedzany” był tylko jeden z pokoi, gabinet ostatniego mieszkańca. Postanowiłem w tym pokoju zostać sam, a w przyległym ulokować kolegów.
Otrzymaliśmy zezwolenie i klucz od właściciela domu, wzięliśmy zapas świec, gdyż elektryczności miasteczko nie miało, i przed godziną policyjną udaliśmy się na miejsce.
Byliśmy wszyscy bardzo młodzi, żądni romantycznych i niezwykłych przeżyć, toteż idąc na miejsce martwiliśmy się jedynie, czy aby wersja o strachach jest prawdziwa; brak niesamowitych zjawisk sprawiłby nam przykre rozczarowanie – Kuszar uśmiechnął się trochę ironicznie.
– Wkrótce byliśmy na miejscu. Drzwi od ulicy byty jeszcze otwarte, a w paru oknach parteru świeciło światło. Po starych schodach dostaliśmy się na piętro. Zapaliliśmy świece, drzwi ustąpiły, i oto znaleźliśmy się na miejscu.
Przedpokój był zakurzony i pusty. Drzwi na wprost prowadziły do stołowego, dalej była kuchnia, jak przekonaliśmy się, również pusta i zaśmiecona. Drzwi na prawo z przedpokoju prowadziły do „tego” pokoju; miał on również przejście do stołowego. W lewej części mieszkania znajdowały się pokoje sypialne. Zlustrowaliśmy je pobieżnie. Tak w stołowym, jak i w gabinecie było kilka sztuk starych mebli. W stołowym stał odrapany stół i parę kulawych krzeseł, w gabinecie – otomana z częściowo porwanym obiciem, kwadratowy stół, jakaś szafa bez jednej połowy drzwi i jeszcze parę gratów.
Festony pajęczyny zwisały z sufitu i zasnuwały szyby. Nasze świece żółtymi, chwiejnymi płomykami tworzyły na ścianach ruchliwe cienie. Po kątach snuł się mrok, zionął zza mebli, krył się pod nimi lub znikał, w miarę jak przesuwaliśmy się ze światłem.
Paru szmatami starliśmy kurz z otomany, krzeseł i stołu, ustalając ostatecznie sposób spędzenia nocy. Ponieważ było krótko po dziewiątej, mieliśmy do jedenastej grać w karty. O jedenastej ja miałem udać się ze świecą do gabinetu, a moi koledzy kontynuować grę w jadalni i czuwać, by ewentualnie przyjść mi z pomocą, jeślibym zawołał. Drzwi pomiędzy obu pokojami miały być zamknięte, tak, samo jak drzwi z gabinetu do przedpokoju.
O jedenastej udałem się na swój posterunek.
W tym miejscu pan Anzelm, który od pewnego czasu coraz to częściej kręcił się na krześle, wykrzyknął:
– Podziwiam pana! Ja… ja bym chyba… No, doprawdy, sam nie wiem!…
Słuchacze zamienili ze sobą porozumiewawcze spojrzenia, a Jolanta szturchnęła Wielenia w bok.
– Byłem podniecony, ale strachu nie czułem. Może dlatego, że niezbyt wierzyłem w bujdy, które słyszałem.
– No i co dalej?! Co dalej?! – przynaglił pan Anzelm wyciągając ku opowiadającemu chudą szyję, tak że wystająca grdyka znalazła się nad węzłem krawata, który figlarnie osunął się ukazując guzik kołnierzyka.
– Rozpocząłem czuwanie – ciągnął Kuszar. – Ulokowałem się z książką na otomanie, świecę postawiłem obok siebie na krześle, a przy niej umieściłem zapałki.
Panowała kompletna cisza. Zza szczelnie zamkniętych drzwi nie dochodziły mnie głosy kolegów. Jedynie od czasu do czasu dolatywało dalekie i przytłumione ujadanie psów. Tym głębsza i kompletniejsza wydawała się cisza wnętrza pokoju.
Świeca rzucała krąg żółtego światła tylko na bliską odległość. Poza jego zasięgiem widziałem jedynie zamazane kontury nielicznych mebli i srebrzące się nici pajęczyn. Zacząłem czytać, lecz po chwili odłożyłem książkę.
Tak upłynęła godzina, potem druga. Zaczęła mnie ogarniać senność, a jednocześnie coraz bardziej – przyznaję to szczerze – zacząłem ulegać niesamowitemu nastrojowi tego miejsca… Zdawało mi się, że ktoś jeszcze jest ze mną. Czułem jakąś obcą, złą siłę. Ktoś czy coś czaiło się w mroku. Z tego mroku szła ku mnie tajemnicza groza – uczucie nieznanego a bliskiego niebezpieczeństwa zaczęło się we mnie coraz bardziej potęgować. Musiałem użyć całego wysiłku woli, by nie zerwać się i po prostu nie uciec z pokoju.
Jednocześnie wrodzony krytycyzm mówił mi, że po prostu ulegam nastrojom wywołanym przez własną wyobraźnię i rozigrane nerwy.
Nagle ujrzałem, że gęste cienie na ścianach drgnęły.
Spojrzałem na świecę. Górna część jej płomienia pochyliła się na bok, a sam płomdeń chybotał nieznacznie. Wyglądało to tak, jak gdyby ktoś niewidzialny lekko dmuchał na jego górną część. Nie słychać było jednak nic i nie czułem najmniejszego podmuchu.