Rozgorzały więc w nim dwa uczucia, które jak mógł starał się przed dziennikarzem ukryć. Pierwsze, silniejsze, to rozczarowanie i konsternacja, że do tego stopnia dał się nabrać, drugie – to złość na wykonawców całej hecy, żal do nich, że na ofiarę swoich żartów został wybrany nikt inny tylko właśnie on.
Kiedy już wreszcie cała naga i gorzka prawda ukazała się oczom pana Szarotki, zaniechał wszelkiej reakcji zewnętrznej. Siedział przed Hemplem ze spuszczoną głową i w całkowitym milczeniu słuchał końcowych zdań jego relacji. Kiedy ten w pewnej chwili przerwał, pan Szarotka wstał nagle i nie patrząc na dziennikarza rzucił poprzez zaciśnięte usta:
– Dziękuję panu za wyjaśnienie tej historii. Sam zresztą coś podobnego podejrzewałem od początku… Muszę jednak przyznać, że trochę mnie to zaskoczyło. Tacy mili i sympatyczni, zwłaszcza ta panienka… Nigdy bym nie uwierzył… No, mniejsza z tym – machnął dłonią – zechce mi pan wybaczyć, pójdę teraz na mały spacer.
Idąc pan Szarotka jeszcze raz odtwarzał w myślach ubiegłe zdarzenia i wzburzenie jego zamiast maleć, rosło coraz bardziej. Rozpamiętując fakty mimo woli ekscytował się i coraz większa, coraz zapamiętalsza złość go ogarniała. Nie zdając sobie sprawy wszedł na ścieżkę prowadzącą do młyna. Kiedy już zbliżał się do rudery tkwiącej niby stary, pochylony grzyb pod rozłożystymi drzewami, wściekłość jego, rzec można, doszła do zenitu.
I właśnie wtedy przez szparę uchylonych drzwi zmurszałego budynku wyleciały dwa damskie pantofle. Jeden upadł mu pod nogi, drugi zaś uderzył go w czoło.
Sosin przypadł do szczeliny drzwi i ostrożnie wyjrzał na zewnątrz obserwując Szarotkę idącego w stronę młyna.
Jolanta ujrzała go również. Widziała, jak zbliżał się z pochyloną głową, wymachując rękami, pogrążony w myślach. Ratunek był blisko, wystarczył jeden okrzyk, jedno głośniejsze poruszenie, by zwrócić uwagę idącego, a tym samym ściągnąć pomoc.
Dziewczyna rozumiała to dobrze, była jednak zupełnie bezradna. Musiała patrzeć z rozpaczą w sercu, jak Szarotka zbliżał się coraz bardziej, by za chwilę zniknąć z jej pola widzenia.
I wówczas w głowie dziewczyny raptownie zrodził się pomysł ratunku.
Miała na nogach płytkie, letnie pantofelki bez pasków, a nogi miała nie skrępowane. Myśl tylko o sekundę poprzedziła czyn. Najpierw jeden zamach stopą, potem drugi i oto celnie rzucone pantofle wyleciały na zewnątrz.
– Dii verfluchte Schwein! - zabrzmiał rzucony przez zęby, przytłumiony okrzyk Sosina, który momentalnie wyszarpnął z kieszeni rewolwer i ująwszy go za lufę, przyczaił się za drzwiami.
Pan Szarotka na widok wylatujących pantofli, z których jeden w dodatku bezceremonialnie walnął go w głowę, wpadł w pasję, do jakiej jest zdolny tylko człowiek o łagodnej naturze. Paru susami dopadł drzwi, szarpnął je gwałtownie i wpadł do środka.
Szybkość jego skoku spowodowała, że cios rękojeścią rewolweru, wymierzony w jego skroń, chybił.
Pan Anzelm nie zdawał sobie sprawy z przebiegu tych zdarzeń i szczęścia, które wierne mu było w tej chwili. Ujrzał jedynie Sosina robiącego krok do tyłu, zamach jego ramienia, by powtórzyć uderzenie, potknięcie się o obwiązany drutem kamień i upadek na plecy.
Sosin padając uderzył głową o jeden z okutych żelazem słupów i znieruchomiał, zemdlony. Rewolwer poleciał gdzieś do tyłu, w mrok zaścielający kąty.
Pan Szarotka zaś stanął i ująwszy się pod boki jakiś czas spoglądał na leżącego, potem przeniósł wzrok na skrępowaną dziewczynę, która oczyma błagała go o pośpiech, w udzieleniu ratunku, zanim morderca nie odzyska przytomności.
Pan Anzelm w pierwszej chwili nie mógł wydobyć głosu, gdyż zasapał się mocno, ale kiedy przemówił, słowa popłynęły szybko:
– No tak! – rzucił zjadliwie. – Więc jeszcze wam mało! Znów wymyśliliście nowy kawał, żeby mnie nabrać i zmusić tym razem do zagrania roli donkiszota! Ale tym razem już dość, moja panno! Myślisz, że cię będę rozwiązywał i pocieszał, żebyście potem ze mnie kpili razem z tym komediantem, co teraz udaje zemdlonego, tak jak tamten udawał trupa?! Tę scenkę zagrajcie już sobie beze mnie! Ja już się nie dam nabrać!
Z tymi słowami pan Anzelm obrzucił miażdżącym spojrzeniem skrępowaną dziewczynę i nie rzuciwszy okiem na leżącego Sosina, wyszedł z młyna. Jolanta widziała go jeszcze chwilę, jak szedł ścieżką, aż zniknął jej z oczu za zakrętem. Pozostała zmów sam na sam ze swoim oprawcą, który lada chwila mógł wrócić do przytomności.
Minuty mijały, długie jak wieczność. Dziewczyna szarpała ręce chcąc uwolnić się z więzów, były to jednak daremne wysiłki.
I oto z (przerażeniem ujrzała, jak zemdlony najpierw się poruszył, a po chwili usiadł z wysiłkiem, ujmując głowę w dłonie. Jeszcze na wpół przytomnym spojrzeniem rozejrzał się dokoła. Widok związanej dziewczyny musiał mu przywrócić pamięć, gdyż spojrzał przytomniej, a potem, podpierając się rękami, z trudnością stanął na nogi. Chwiał się jeszcze, ale już coraz pewniejszymi krokami podszedł do Jolanty.
– Ty świnio! – mruknął przez zęby. – Ty świnio! – powtórzył. – I tak cię wykończę, bo za dużo wiesz! Zanim ten dureń sprowadzi pomoc, będzie już po wszystkim! Gdzież, u diabła, podział się mój rewolwer… Uff… ależ mnie boli głowa…
Schylił się nad kamieniem, dźwignął go z trudem i wyszedł z nim na dwór. Jolanta słyszała, jak szedł wzdłuż brzegu. Potem rozległ się głuchy stuk rzuconego na ziemię ciężaru. Po chwili Sosin zjawił się we drzwiach.
– Uprzedzam, że nie będę zbyt delikatny, jeśli zaczniesz brewerie.
Odwiązał ją od słupa i brutalnie pchnął przed siebie.
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
Droga pod górę była uciążliwa, toteż pan Szarotka zasapał się bardzo. Kiedy wreszcie spoza obrastających ścieżkę krzaków dojrzał mury domu, z przyjemnością pomyślał o oczekującym go odpoczynku.
Pierwsze, najgwałtowniejsze wzburzenie już przeszło. Obecnie bardziej spokojnie rozpamiętywał szczegóły incydentu i był bardzo z siebie dumny.
No, w każdym razie – myślał zadowolony – teraz ja jestem górą! Nie dałem się nabrać i w dodatku wygarnąłem im parę słów do słuchu!
Z satysfakcją ujrzał rozstawione na tarasie leżaki. Nie było nikogo, toteż pan Szarotka rozsiadł się wygodnie wyciągnąwszy nogi przed siebie, odrzucił w tył głowę i za chwilę rozległo się jego lekkie pochrapywanie.
Promienie zachodzącego słońca pieściły mu twarz, więc kiedy raptem cień padł na jego oblicze, uniósł najpierw jedną powiekę, a potem – na widok stojącej nad nim postaci – drugą i wreszcie ocknąwszy się zupełnie, podciągnął nogi i przybrał sztywną, pełną godności pozycję.
– Obudziłem pana, proszę mi wybaczyć – powiedział Kuszar. – Skoro jednak już się tak stało, chcę skorzystać ze sposobności i zamienić z panem parę słów.
Pan Szarotka łypnął oczami i ściągnąwszy brwi nic nie odpowiedział.
– Bo widzi pan… – Kuszar zawahał się przez chwilę – będę mówił bez żadnych wstępów. Chcę mianowicie pana przeprosić w imieniu nas wszystkich, a swoim specjalnie, za te w gruncie rzeczy głupie kawały, jakieśmy panu tu robili.