Zdziwiony, obserwowałem niezrozumiałe zjawisko. Po chwili wyciągnąłem rękę i zasłoniłem dłonią płomień. Na ręku nie poczułem podmuchu, a płomień wyprostował się. Jednak zaraz zaczął giąć się w innym kierunku. Zasłaniałem go ręką to z tej, to z innej strony, lecz zjawisko powtarzało się niezmiennie. Wobec tego poniechałem ochrony płomienia i pełen wewnętrznego napięcia oczekiwałem, co będzie dalej.
Po pewnym czasie zauważyłem, że podmuch jak gdyby nasilał się; płomień giął się coraz bardziej i bardziej – aż raptownie zgasł.
W tym momencie strach ścisnął mi gardło. Nie mogłem wydobyć z siebie głosu. Chwyciłem zapałki i trzęsącą się ręką zapaliłem powtórnie świecę.
Paliła się równo i spokojnie.
W ten sposób upłynęło z dziesięć minut. Opanowałem się trochę i już miałem zamiar sięgnąć po książkę, kiedy zjawisko zaczęło się powtarzać.
Nie osłaniałem już płomienia, natomiast wziąłem do ręki zapałki i wyjąłem jedną z nich, by być gotowym do ponownego zapalenia świecy.
Jakoż zgasła wkrótce, a ja natychmiast zapaliłem zapałkę. I znów świeca paliła się spokojnie, ale czas do następnego zgaśnięcia był już znacznie krótszy. Odezwała się we mnie ponura zawziętość i postanowienie przeciwstawienia się nieznanej i – czułem to – wrogiej sile.
Wreszcie doszło do tego, że świeca gasła natychmiast po zapaleniu, a we mnie począł wzrastać strach, biorąc górę nad zawziętością. Kiedy zaś palce powiedziały mi, że w pudełku pozostało już zaledwie kilka zapałek, a kolejno zapalonej nie zdążyłem nawet przytknąć do świecy, gdyż została mi zdmuchnięta w ręku – zerwałem się z otomany czując, że znalazłem się w obliczu bezpośredniego niebezpieczeństwa, że zawisło już ono nade mną,” że grozi mi coś nieznanego a okropnego.
Były to na pewno tylko moje roztrzęsione nerwy i strach tumaniący trzeźwość myśli, ale jego siła była tak przemożna, że kazała mi jednym skokiem dopaść drzwi.
Towarzysze na mój widok zerwali się z miejsc. Upłynęło trochę czasu, zanim się opanowałem i opowiedziałem im swoje przeżycie.
Resztę nocy spędziliśmy już razem, drzemiąc przy stole w jadalni…
Pan Szarotka opadł na krzesło, gdyż w czasie opowiadania na wpół się uniósł w stronę Kuszara, i z najwyższym przejęciem krzyknął:
– Był pan o krok od śmierci! Na pewno! Co za nadzwyczajna historia – chyba nie przeżyłbym czegoś podobnego!
W tym momencie Jolanta nie wytrzymała:
– No wie pan! – rzuciła. – Reaguje pan jak histeryczna stara panna! Nie przeżyłby pan?… Chciałabym, żeby pana ktoś porządnie nastraszył, ciekawe, czy tak łatwo rozstałby się pan ze światem?!
– Mnie nastraszyć?! – zaperzył się pan Anzelm zapominając, co powiedział przed chwilą. – Nie boję się wcale, a że objawiam pewne zainteresowanie, to dlatego, iż wierzę w istnienie jakiegoś nieznanego kręgu istot, które…
– Bzdura! – krótko i bezceremonialnie przerwał mu Sosin. Rozsierdzony już na dobre, pan Szarotka obrócił się ku nowemu przeciwnikowi.
– Jakże pan wobec tego wytłumaczy usłyszaną historię?
– Przypuszczam – odparł mu spokojnie Sosin – że w takim starym mieszkaniu, w dodatku dawno nie zamieszkanym, brakowało, szyb w oknach, a w drzwiach pełno było szczelin i dziur, co powodowało przeciągi – reszty dokonała rozigrana wyobraźnia opowiadającego i jego stan nerwów. Nie bez wpływu była również i sugestia usłyszanych uprzednio opowiadań.
– Przeciągi! Dziury i szczeliny! – szydził pan Anzelm utkwiwszy roziskrzony podnieceniem wzrok w twarzy swego oponenta. – Ale przecież na ręku pan Kuszar ich nie czuł! Jak pan to wytłumaczy?
– Nie chcę pana pozbawiać uroku złudzeń – Sosin uśmiechnął się pojednawczo, ale i trochę ironicznie.
– Jeśli już tak rozgadaliśmy się na temat duchów, to i ja dorzucę swoją przygodę – odezwał się Proca. – Wprawdzie po moim duchu nie została mokra plama, ale zdarzenie warte jest chyba, żeby je opowiedzieć.
– Słuchamy, słuchamy – zachęciła go Jolanta.
– Tak, tak proszę opowiedzieć! Chociaż może być, że niedowiarkowie uraczą również i pana pseudorzeczowymi wyjaśnieniami! – Ton wypowiedzi pana Anzelma pełen był zgryźliwego sarkazmu.
– Nie ma obawy – uśmiechnął się Proca. -
Moja przygoda nie ma momentów wzbudzających wątpliwości.
– To bardzo dobrze! – Pan Szarotka poprawił się na krześle i utkwił spojrzenie w twarzy Procy.
– A więc – rozpoczął ten – miało to miejsce chyba ze dwa lata temu. Była już jesień, gdy do Ośrodka Maszynowego, w którym wówczas pracowałem, nadszedł meldunek, że zepsuła się koparka w jednym z pegeerów. Zostałem delegowany w celu dokonania naprawy. Przybyłem na miejsce i zabrałem się do roboty. Ponieważ reperacji nie dało się wykonać w ciągu jednego dnia, musiałem przenocować na miejscu.
Dano mi przyjemny, mały pokoik na poddaszu dawnego tak zwanego pałacu.
Umeblowanie było skromne. Żelazne łóżko, stolik, parę krzeseł i staroświecka szafa z rozmaitymi ozdóbkami i gzymsami.
Ponieważ byłem zabrudzony po całodziennej pracy, więc skorzystałem z miejscowej łaźni, po czym poszedłem spać.
Chociaż od razu zasnąłem kamiennym snem, kiedy się obudziłem – zresztą nie wiem dlaczego – była jeszcze noc i w pokoju panowały zupełne ciemności. Jakiś czas leżałem z zamkniętymi oczami, próbując zasnąć. Usiłowania te były jednak daremne. Uniosłem się wreszcie na posłaniu by spojrzeć, która godzina i wówczas… zdębiałem po prostu z przerażenia…
Ujrzałem bowiem przed sobą zjawę. Stała nieruchomo w nogach mego łóżka, wysoka, biała, sięgająca niemal sufitu. Widziałem wyraźnie zarysy jej głowy i opuszczonych ramion…
Otóż i mnie, jak pana Wielenia, zimny dreszcz przeszedł ze strachu i miałem wrażenie, że włosy stają mi na głowie. Strach ścisnął mi gardło i unieruchomił całkowicie. Nie mogłem dosłownie ruszyć ręką, byłem jak kawał drewna. Dopiero po pewnej chwili zaczął odzywać się we mnie jakiś wewnętrzny sprzeoiw, jakby bunt przeciwko temu obezwładniającemu uczuciu.
Najwyższym wysiłkiem woli opanowałem strach, a jednocześnie ogarnęła mnie dzika determinacja. Z okrzykiem zerwałem się z łóżka i z gołymi rękami rzuciłem się ku niesamowitej postaci…
– Bohater – mruknął pan Anzelm.
– No i? – z pewnym zaciekawieniem spytał Sosin.
– No i złapałem w garść białe, kąpielowe prześcieradło, które sam powiesiłem na rogu szafy, żeby przeschło… Pod wpływem uczucia strachu zupełnie o tym zapomniałem. Szafa stała w nogach mego łóżka, ale ponieważ spałem w tym pokoju pierwszy raz, więc rozmieszczenia mebli również nie pamiętałem.
Rozległ się śmiech. Jedynie pan Anzelm nie podzielił ogólnej wesołości.
W tej chwili na progu stanęła Marysia oznajmiając, że kolacja na stole.
ROZDZIAŁ DRUGI
Kolacja minęła w ożywionym nastroju. Pan Anzelm otrzymał swoje stałe miejsce po stronie stołu zwanym przez wczasowiczów „izbą lordów”, natomiast „izbę gmin” stanowił koniec obsadzony przez młodzież. Część środkową zajmowali goście, których wiek nie pozwalał na tego rodzaju sklasyfikowanie.
W obecnym turnusie „izbie lordów” przewodniczyła pani Wieczorek. Zajmowała ona honorowe, szczytowe miejsce u stołu. W „izbie gmin” rej wiodła Jolanta skupiając przy sobie Procę, Wielenia, Sosina i Kuszara. Trzej ostatni znali się zresztą z Wrocławia, razem przyjechali do zamku i trzymali się też przeważnie razem. Jolanta, którą poznali dopiero w pensjonacie, jakoś od razu przyłączyła się do ich grona i dzięki żywemu usposobieniu, pewnej zaborczości, a co najważniejsze, ładnej buzi i zgrabnej figurce – zaczęła tej grupie przewodzić, zresztą bez sprzeciwu ze strony jej członków.