– Słyszałeś? Wynocha!
Annalisa rozgląda się i widząc, na co się zanosi, zawraca. Stefano schodzi z vespy. Grupa Poppy'ego jest już obok. Śmiejąc się, przerzucają czapkę z rąk do rąk. Aż powraca do Poppy’ego.
– Oddaj mi ją.
– Słyszeliście? Twarda sztuka. „Oddaj mi ją." – Poppy przedrzeźnia chłopaka, wywołując rechot swoich kumpli.
– A jeżeli nie, to co? Zbijesz mnie? Chodź, zbij mnie. No, śmiało!
Zbliża się: ręce ma opuszczone, głowę odchyloną do tyłu. Wolną ręką wskazuje podbródek.
– No już, wal mnie tutaj!
Stefano patrzy na niego. Wściekłość go zaślepia. Ale nim podniesie rękę, by uderzyć, zostaje zablokowany od tyłu. Poppy odrzuca czapkę do stojącego najbliżej kolegi i mocnym ciosem trafia Stepa w prawe oko, rozcinając mu brew. Wtedy ten, który przytrzymywał go za ręce, popycha chłopca na żaluzję Caffe Fleming, zamkniętą przed czasem w przewidywaniu najgorszego. Rozlega się trzask blachy, a kumple Popp/ego zaczynają bić chłopca najpierw od tyłu, a potem, odwróciwszy go, od przodu. Oszołomiony, przyciśnięty do ściany, próbuje się osłonić przed ciosami, ale nie na wiele to się zdaje. Poppy unieruchamia go chwytem za szyję i kilka razy uderza głową. Stefano, wciąż przytrzymywany przez silne ręce, nic jest w stanie odrzucić go od siebie. Czuje krew spływającą z nosa i słyszy kobiecy krzyk:
– Dosyć, przestańcie, zabijecie go!
To pewnie Annalisa, myśli. Usiłuje bronić się kopniakami, ale nogi odmawiają mu posłuszeństwa. Ciągle jeszcze czuje uderzenia, ale nie czuje już bólu.
Pojawiają się dorośli, jacyś przechodnie, właścicielka baru. „Wynoście się stąd, wynoście!". Odciągają całą zgraję za kurtki, za koszulki, szarpią, niemal zrywając ubrania z rozgrzanych grzbietów. Stefano osuwa się powoli na ziemię, przysiada na stopniu, opiera się plecami o żaluzję. Jego vespa jest przed nim, na ziemi, jak on. Boczna skrzynka pewnie się pogniotła. Szkoda. A tak na nią uważał, kiedy wyjeżdżał z bramy.
– Źle się czujesz, chłopcze? – Jakaś ładna pani pochyla się nad nim.
Stefano zaprzecza ruchem głowy. Jego czapka zrobiona przez matkę też jest, tak jak on, na ziemi. Annalisa odeszła z tamtymi. Mamo, ale twoją czapeczkę jeszcze mam.
– Proszę, pij. – Ktoś podaje mu wodę. – Pij ostrożnie. Dranie! Miejscowa łobuzeria. Znam ich, to zawsze ci sami. Nieroby, całymi dniami przesiadują w tym barze.
Stefano wypija resztkę wody. Uśmiechając się z trudem, dziękuje jakiemuś panu i oddaje mu pustą szklankę. Sami nieznajomi. Próbuje wstać, ale nogi przez chwilę nie chcą go utrzymać. Ktoś to zauważa i oferuje pomoc.
– Jesteś pewien, chłopcze, że dobrze się czujesz?
– Dobrze się czuję, naprawdę. Dzięki. Stefano otrzepuje spodnie. Są nieźle zakurzone. Wyciera nos koszulką, która i tak jest już w strzępach. Głęboko oddycha. Wciska na głowę czapkę i włącza silnik vespy.
Biały, gęsty dym z wielkim hałasem uchodzi z rury wydechowej. Tłumik jest skrzywiony. Prawa boczna osłonka drga jej niż zwykle. Jest zgnieciona. Stefano wrzuca pierwszy i patrzy na rozchodzących się ludzi, po czym puszcza sprzęgło. Już nie oglądając się za siebie, zjeżdża w dół. Wspomnienia.
Trochę później, w domu.
Stefano otwiera cicho drzwi i stara się przejść do swojego pokoju tak, żeby go nie usłyszano. Ale parkiet w salonie go zdradza.
– To ty, Stefano?
Sylwetka matki rysuje się w drzwiach gabinetu.
– Tak, mamo, idę do łóżka. Matka w półmroku podchodzi trochę bliżej.
– Wszystko w porządku, Stefano?
– Tak, mamo, w zupełnym porządku.
Stefano chce dojść do korytarza, zanim matka zapali światło. Ale matka jest szybsza i włącza światło w salonie. Stefano zatrzymuje się w nim, jakby uwieczniony na fotografii.
– Boże! Giorgio, chodź szybko, proszę!
Pojawia się ojciec, a matka wyciąga rękę do podbitego oka Stefana.
– Co ci się stało, synu?
– Nic, spadłem z vespy. – Stefano cofa się przed ręką matki. – Aj, mamo, to boli.
Ojciec dostrzega na nim ślady bijatyki, siniaki, podarte ubranie, brudną czapkę.
– Powiedz prawdę, pobili cię?
Ojciec jest człowiekiem, który zawsze zauważa szczegóły. Stefano opowiada zatem, jak mniej więcej wyglądało całe zajście, a matka, która nie rozumie, że w wieku lat szesnastu można już mieć swoje zasady, mówi:
– Dlaczego nie dałeś mu czapki? Zrobiłabym ci nową. Ojca teraz interesuje poważniejsza sprawa.
– Stefano, tylko nie kręć: tu nie poszło o politykę, prawda? Wezwano lekarza rodzinnego, który zaaplikował mu po prostu aspirynę i posłał do łóżka. Przed zaśnięciem Stefano postanawia: nikt mu już w życiu nie dołoży. Kto spróbuje, marnie skończy.
W sekretariacie, po drugiej stronie lady, kobieta z plomiennoczerwonymi włosami, trochę za długim nosem i wypukłymi oczami. Z pewnością nie piękność.
– Cześć, chcesz się zapisać?
– Tak.
– Owszem, może ci się przydać – mówi, zerkając na jego jeszcze podsiniaczone oko. Nie jest nawet sympatyczna. Sięga po kartę zgłoszeniową.
– Nazwisko?
– Stefano Mancini.
– Wiek?
– Siedemnaście, dwudziestego pierwszego lipca skończę siedemnaście lat.
– Ulica?
– Francesco Benzuacci trzydzieści dziewięć. – Potem recytuje – trzy-dwa-dziewięć-dwadzieścia siedem-cztemaście, uprzedzając w ten sposób następne pytanie. Kobieta podnosi głowę: – To numer telefonu, prawda?
– Pewnie, że nie numerki do gry w wideopokera. Kobieta przez chwilę patrzy na niego wypukłymi oczami,po czym kończy wypełniać zgłoszenie.
– Razem sto czterdzieści pięć euro. Sto wpisowego i czterdzieści pięć miesięcznej opłaty. Stefan kładzie pieniądze na blacie. Kobieta wkłada je do saszetki z zamkiem błyskawicznym i zamyka w pierwszej szufladzie, potem przykłada pieczątkę do nasyconej tuszem gąbki i z rozmachem uderza w legitymację: Budokan.
– Płaci się na początku każdego miesiąca. Szatnia jest na dole. Zamykamy o dziewiątej wieczorem.
Stefano wkłada do kieszeni portfel, w którym jest już nowa legitymacja zamiast stu czterdziestu pięciu euro.
– Dotknij, dotknij tutaj, czujesz? Żelazo. Co ja mówię, stal!
Lucone, krępy, niski chłopak o sympatycznej twarzy pokazuje mocny biceps, ale jeszcze nieukształtowany.
– Chrzanisz! To jest coś takiego, że jak cię nakłuję szpilką, to znikniesz.
Pollo poklepuje się po ramionach, aż echo niesie.
– To jest dopiero coś prawdziwego: wysiłek, pot, befsztyki, to, co ty masz na sobie, to wszystko woda.
– Ale w końcu jesteś dzieciak, drobniutki jesteś.
– Dobra, ale z tej pozycji wycisnąłem właśnie sto dwadzieścia. A ty ile robisz?
– Zaraz. No coś ty, żartujesz, kurwa? Robię dwa razy jakby nigdy nic, patrzysz?
Lucone wsuwa się pod sztangę. Rozsuwa ramiona, chwyta drążek i mocnym ruchem wyciska ciężar. Opuszcza powoli, patrzy na sztangę pod brodą, bliziutko, o centymetry, i wtedy ponownym pchnięciem, mocnym, napinającym wszystkie mięśnie, wyrzuca ciężar do góry.
– Raz!
Potem opuszcza ostrożnie, opiera na piersi, by za chwilę znowu wypchnąć nad siebie. – Dwa! A mógłbym jeszcze zwiększyć ciężar. Pollo trzyma go za słowo.
– Naprawdę? No to spróbuj z tym.
Nim Lucone zdąży odłożyć sztangę na stojaki, Polo wsuwa mu na gryf dwuipółkilogramowy krążek. Sztanga zaczyna przechylać się na prawo.
– Co ty wyrabiasz? Zdumiałeś, kurwa?
Lucone stara się zatrzymać miażdżący go ciężar, ale mięśnie się poddają. Sztanga opada i całym ciężarem przygniata mu piersi.
– Zdejmij to ze mnie, kur… Duszę się… Pollo śmieje się do rozpuku.
– Co jest! Mam dołożyć drugi krążek? Wsunąłem ci jeden i już wysiadasz? Zupełnie się rozsypałeś. Wypchnij go, no pchaj! Na co czekasz?