– Może dlatego, że byłam autorką reportażu o tych zabójstwach. Może ze względu na moje powiązania z Berkeley. Ale to było dziesięć lat temu.
– Czy możliwe, żeby to był ktoś z tamtych czasów? Ktoś, kogo znałaś? Ten dupek Lemouz?
Patrzyłyśmy jedna na drugą.
– Co chcesz, żebym zrobiła? – spytała w końcu Cindy.
– Nie wiem… – Nawiązali kontakt, pomyślałam. Znałam morderców na tyle, by wiedzieć, że jeśli chcą dialogu, to jedyną szansą powstrzymania ich od dalszego działania jest podjęcie rozmowy.
Zdecydowałam się. – Chciałabym, żebyś im odpowiedziała.
ROZDZIAŁ 39
Wszystkie okoliczności wskazywały na drugą stronę zatoki. Miejsca nadania e-maili. Miejsce znalezienia dziecka Lightowerów. Kradzież legitymacji Wendy Raymore. Tymczasem zegar tykał. Co trzy dni nowa ofiara…
Miałam dość czekania na dalszy rozwój wydarzeń. Na ratusz zwaliła się chmara agentów FBI, węszących, tropiących i analizujących każde słowo e-maila do Cindy. Czas zacząć z nimi współpracować, żeby zapobiec dalszym morderstwom.
Razem z Jacobim wezwaliśmy Joego Santosa i Phila Martellego, dwóch policjantów z Berkeley, z jednostki wywiadu środowiskowego. Santos był jednym z policyjnych weteranów, pracował tam od lat sześćdziesiątych i widział już wszystko: rozboje, gwałty, morderstwa – a młodszy od niego Martelli służył przedtem w brygadzie antynarkotykowej.
– W Wolnej Republice można znaleźć gnojków każdej maści – powiedział Santos, wzruszając ramionami. Włożył sobie do ust miętówkę. – Jest BLA, IRA, Arabowie, Wolność Słowa, Wolność Handlu. Każdy, kto ma zamiar naostrzyć siekierę, albo dopiero chce jej poszukać, znajdzie tam zwolenników.
– Krążą słuchy – dodał Martelli – że z Seattle przybyło mnóstwo hołoty. Geniusze gospodarki, same gwiazdy.
Wyjęłam teczkę sprawy i pokazałam im zdjęcia domu Lightowera i ciała Bengosiana.
– Nie interesuje nas banda jakichś demonstrantów, Phil – oświadczyłam.
Martelli uśmiechnął się do Santosa. Jego towarzysz natychmiast zrozumiał, o co mu chodzi.
– Któregoś dnia otrzymaliśmy meldunek od tajnego agenta, który obserwował jakiegoś sukinsyna podburzającego ludzi przeciwko Pacific Gas and Electric. To baronowie wśród naszych zdzierców. Od Enrona nie było w Kalifornii człowieka, który by się nie czuł przez nich ograbiany, i pewnie nie bez racji.
– Wszyscy mają pretensje do tych wyzyskiwaczy – mruknął Jacobi. – Ja też.
– Ale to, co robił ten facet, nie było zwykłym narzekaniem na pracowników działu obsługi klientów. Pikietował centralę firmy i rozdawał ulotki nakłaniające ludzi, żeby nie płacili rachunków. Robił to w imieniu grupy o nazwie Alternatywa Władzy Wolnego Ludu. Uznaliśmy – Santos zachichotał – że było to wyjątkowo paskudne indywiduum.
Kiedy zamilkł, Martelli dodał:
– Ten świrus taszczył wszędzie ze sobą wielki worek marynarski. Myśleliśmy, że były w nim ulotki. Któregoś dnia nasz tajniak zatrzymał go i kazał mu go otworzyć. Okazało się, że facet miał w nim kompletną wyrzutnię rakiet M czterdzieści dziewięć. Zrobiliśmy nalot na jego dom. Znaleźliśmy granaty, C-cztery, detonatory. Alternatywa Władzy Wolnego Ludu zamierzała wysadzić w powietrze kompanię energetyczną za to, że każe sobie płacić.
– Wróćmy do rzeczy, Joe – powiedziałam, zmieniając temat. – Wspomniałeś o radykałach, którzy przybyli tu, żeby protestować podczas G-osiem. Porozmawiajmy o tym.
– Możemy zrobić coś więcej… – Santos wzruszył ramionami i włożył sobie do ust następną miętówkę. – Jeden z naszych tajniaków doniósł nam, że szykuje się dziś jakaś manifestacja. W sąsiedztwie oddziału Banku Amerykańskiego w Shattuck. Powiedział, że będą tam niektóre szychy. Przyjedź i sama zobacz. Zapraszamy do naszego piekiełka.
ROZDZIAŁ 40
Dwadzieścia minut później zatrzymaliśmy się nie oznakowanym samochodem Santosa i Martellego dwie przecznice od oddziału Banku Amerykańskiego. Przed wejściem kłębiło się około dwustu demonstrantów. Wielu trzymało tablice z różnymi hasłami. Napis na jednej z nich głosił: PIENIĄDZE Z BUDŻETU DLA WOLNEGO LUDU, na innej: ŻĄDAMY WSPARCIA OD ŚWIATOWEJ ORGANIZACJI HANDLU.
Stojący na dachu czarnego terenowego samochodu organizator, ubrany w T – shirt i znoszone dżinsy, krzyczał do mikrofonu:
– Bank Amerykański wykorzystuje nieletnie dziewczęta! Bank Amerykański pije krew ludu!
– Przeciw czemu, u diabła, ci ludzie protestują? – spytał Jacobi. – Przeciw kredytom hipotecznym?
– Nie wiadomo – odparł Santos. – Przeciw wykorzystywaniu nieletnich w Gwatemali, przeciw Światowej Organizacji Handlu i wielkiemu biznesowi, przeciw niszczeniu cholernej warstwy ozonowej. Przynajmniej połowa z nich to nieudacznicy, korzystający z pomocy społecznej i handlujący trawką. Ale mnie interesują ich przywódcy.
Wyjął aparat i zaczął fotografować ludzi w tłumie. Między protestującymi a bankiem stało około dziesięciu policjantów z pałkami przy pasach.
Przypomniało mi się to, co mi powiedziała Cindy. Łatwo było spuścić zasłonę – kiedy się czytało o nieubezpieczonych, o biedocie albo o zacofanych krajach, pogrążonych w długach – z pozycji względnego komfortu życiowego. Ale co mieli począć ludzie, którzy nie mogli tego zrobić?
Nagle na dachu terenówki pojawił się nowy mówca. Wytrzeszczyłam oczy z niedowierzania. To był Lemouz.
Profesor przejął mikrofon i zaczął krzyczeć:
– Czym jest Bank Światowy? Grupą szesnastu instytucji członkowskich ze wszystkich kontynentów. Jedną z nich jest Bank Amerykański. Kto pożyczył pieniądze Mortonowi Lightowerowi? Kto był gwarantem wstępnej ceny akcji kompanii? Dobry stary Bank Amerykański, przyjaciele!
Nastrój tłumu uległ zmianie.
– Wysadzić w powietrze tych łajdaków! – krzyknęła jakaś kobieta. Jeden ze studentów zaintonował najwyraźniej wcześniej przećwiczoną pieśń, skierowaną przeciwko Bankowi Amerykańskiemu i przypisującą mu wyzyskiwanie nieletnich dziewcząt w krajach Trzeciego Świata.
Porządek prysł, zaczęły się akty przemocy. Jakiś chłopak rzucił butelką w okna banku. Myślałam, że to koktajl Mołotowa, ale nie było eksplozji.
– Zauważ, z kim mamy tu do czynienia – powiedział Santos. – Ale problem w tym, że ci ludzie czasem mają rację.
– Mają, cholera jasna – poparł go Jacobi.
Dwaj funkcjonariusze policji weszli w tłum demonstrantów i próbowali wyłowić tego, który rzucił butelką, lecz tłum zwarł szeregi, nie pozwalając im przejść. Zauważyłam, że chłopiec uciekł ulicą. Potem był już tylko krzyk, zobaczyłam ludzi leżących na asfalcie. Trudno było się zorientować, w którym miejscu się to zaczęło.
– Cholera! – zaklął Santos, przestając fotografować. – To się wymykało spod kontroli.
Jeden z policjantów zamachnął się pałką i jakiś długowłosy chłopak opadł na kolana. Coraz więcej ludzi rzucało różnymi przedmiotami. Butelki, kamienie. Dwaj agitatorzy mocowali się z policjantami, którzy obalili ich na ziemię, przygważdżając pałkami.
Lemouz nadal krzyczał do mikrofonu:
– Zobaczcie, do czego posuwa się państwo: rozwala głowy matkom i dzieciom!
Nie mogłam już wytrzymać bezczynnego siedzenia i przyglądania się.
– Trzeba chłopcom pomóc – oświadczyłam, otwierając drzwi samochodu. Martelli zatrzymał mnie.
– Jeśli wysiądziemy, będziemy musieli się włączyć.
– Ja już teraz muszę – powiedziałam, odpinając pistolet od nogi.
Zaczęłam biec ulicą, a Martelli kilka kroków za mną.