Policjantów odpychano i obrzucano śmieciami, krzycząc: „Świnie! Naziści!”.
Wepchnęłam się w gąszcz ludzi. Jakaś kobieta przyciskała chusteczkę do krwawiącej głowy. Inna, z płaczącym dzieckiem, próbowała wydostać się z walczącego tłumu. Niektórzy, dzięki Bogu, mieli trochę zdrowego rozsądku.
Lemouz natychmiast mnie zauważył.
– Patrzcie, jak policja reaguje na głos protestu! Przychodzą z wyciągniętą bronią! – Potem zwrócił się do mnie. – Witam panią porucznik – powiedział, uśmiechając się ze swojej zaimprowizowanej mównicy. – Widzę, że nadal próbuje pani uzupełnić swoje wykształcenie. Czego się pani dziś nauczyła?
– Pan to z góry zaplanował – stwierdziłam, mając ochotę aresztować go za awanturnictwo. – Manifestacja była spokojna. Pan ich podburzył.
– Haniebne, prawda? Ale spokojna manifestacja nie jest łakomym kąskiem dla mediów. A tak… proszę spojrzeć. – Wskazał na nadjeżdżający samochód ekipy wiadomości. Wyskoczył z niego reporter i operator z kamerą, który zaczął kręcić film jeszcze w biegu.
– Mam pana na oku, Lemouz.
– Pochlebia mi pani. Jestem skromnym profesorem zapoznanego przedmiotu, niemodnego w dzisiejszych czasach. Wolałbym zaprosić panią na drinka, ale muszę się zająć tym aktem policyjnego gwałtu.
Ukłonił się, rozciągnął usta w triumfalnym uśmiechu, od którego ciarki przebiegły mi po skórze, po czym zaczął wymachiwać rękami nad głową, zachęcając tłum do dalszego śpiewania oskarżycielskiej pieśni.
ROZDZIAŁ 41
Charles Danko wszedł do ponurego hallu wielkiego budynku, w którym mieściły się urzędy miejskie. Po lewej było stanowisko straży bezpieczeństwa – dwaj znudzeni ochroniarze bez entuzjazmu przeglądali torby i pakunki. Palce Danka zacisnęły się bezwiednie na rączce skórzanej aktówki.
W tej chwili nazywał się oczywiście inaczej – Jeffrey Stanzer. Poprzednio Michael 0’Hara, a jeszcze wcześniej Daniel Browne. Wielokrotnie przez te lata zmieniał nazwisko, przenosząc się z miejsca na miejsce, gdy tylko czuł, że ludzie zaczynają się do niego zbytnio zbliżać. Zmiana nazwiska była równie łatwa jak wyrobienie sobie nowego prawa jazdy. Jedynym, co nie ulegało zmianie, było tkwiące w głębi duszy przeświadczenie, że robi coś bardzo ważnego. Że jest to winien ludziom bliskim jego sercu, ludziom, którzy umarli za sprawę.
W rzeczywistości nic z tego nie było prawdą, bo Charles Danko nie kierował się niczym innym prócz płonącej w nim nienawiści.
Skontrolowało go dwóch funkcjonariuszy ochrony, rutynowo wypełniających swoje obowiązki. Nie było to dla niego niczym nowym, sprawdzano go wiele razy już wcześniej. Podszedł do kontuaru i zaczął opróżniać kieszenie. W ciągu minionych paru tygodni robił to tak często, jakby pracował w tym budynku.
„Proszę położyć tu aktówkę” – wyszeptał, zanim to samo powiedział ochroniarz.
– Proszę położyć tu aktówkę – powiedział funkcjonariusz, robiąc miejsce na stole. Otworzył ją. – Dalej pada? – spytał, prześwietlając aktówkę promieniami rentgenowskimi.
Danko potrząsnął głową, jego serce tylko nieznacznie przyspieszyło rytm. Mai wykonał wspaniałą robotę: cały materiał wybuchowy został tak wymodelowany, że z powodzeniem udawał wyściółkę. Ale te tępaki i tak nie potrafiłyby go znaleźć, nawet gdyby wiedziały, czego szukać.
Kiedy przechodził przez bramkę wykrywacza metalu, odezwał się sygnał. Danko udał, że jest zdziwiony, i poklepał się po marynarce. Wyjął z kieszeni telefon komórkowy i uśmiechnął się przepraszająco.
– Przypominam sobie o nim dopiero wtedy, gdy zadzwoni.
– Mój dzwoni tylko wówczas, kiedy dzieci czegoś ode mnie chcą – powiedział ochroniarz, szczerząc radośnie zęby.
Jakież to było łatwe. Jacy ci ludzie byli gnuśni, mimo ostrzeżeń. Drugi strażnik przesunął aktówkę na koniec lady. Po chwili Danko znalazł się wewnątrz budynku, w tak zwanej Sali Sprawiedliwości.
Rozwali ją na kawałki! Zabije wszystkich, którzy tu się będą znajdowali. Bez przeprosin i wyrzutów sumienia.
Przez chwilę stał, patrząc na krzątających się jak mrówki ludzi i przypominając sobie lata, kiedy nic nie znaczył, lata spokojnego, jałowego życia, które miał już za sobą. Zaczęły mu się pocić dłonie. Za kilka minut będą wiedzieli, do czego jest zdolny. Uderzy w samo serce ich władzy – w sztab aparatu śledczego.
Dopadniemy was, niezależnie od tego, jak wielkie macie domy albo jak doskonałych macie prawników…
To, co miał w aktówce, mogło wysadzić w powietrze całe piętro.
Wszedł do zatłoczonej windy i przycisnął guzik trzeciego piętra. Winda była wypełniona ludźmi wracającymi z lunchu.
Policjantami, śledczymi z biura prokuratora okręgowego – pionkami aparatu państwowego. Ludźmi mającymi rodziny, zwierzęta domowe, oglądającymi Gigantów w telewizji… ludźmi, którym wydawało się, że nie są za nic odpowiedzialni. Ale byli odpowiedzialni. Nawet człowiek zamiatający podłogę. Wszyscy byli odpowiedzialni, a gdyby nawet nie, kto by się tym przejmował?
– Przepraszam – powiedział, przeciskając się między pasażerami windy wraz z dwoma czy trzema osobami, również wysiadającymi na trzecim piętrze. W korytarzu minęli go dwaj mundurowi policjanci. Nie drgnął na ich widok, nawet się do nich uśmiechnął. Jakież to było łatwe. Siedziba prokuratora okręgowego, szefa policji, wydziału zabójstw.
Pozwolili, żeby do nich wszedł! Kretyni!
Zdawało im się, że mają całą tę szopkę z G-8 pod kontrolą. Pokaże im, że nie mają o niczym pojęcia.
Zatrzymał się przed pokojem 350. Napis na drzwiach głosił: WYDZIAŁ ZABÓJSTW. Przez chwilę stał, chcąc wywołać wrażenie, że należy do personelu, po czym odwrócił się i ruszył z powrotem do windy.
Próba na sucho, pomyślał, wsiadając do kabiny.
Ćwiczenie czyni mistrza. A potem…
…Bum!
Wasz oddany August Spies.
CZĘŚĆ 3
ROZDZIAŁ 42
Dochodziła czwarta, gdy wróciłam z Berkeley do biura. W korytarzu natknęłam się na Brendę, moją sekretarkę.
– Były dwa telefony od zastępcy prokuratora okręgowego, ale nie ciesz się za bardzo – powiedziała. – Komendant czeka na ciebie na górze.
Gdy pukałam do drzwi Tracchia, okazało się, że zebranie sztabu kryzysowego już się zaczęło. Nie zdziwiła mnie obecność Toma Roacha z FBI. Weszli do akcji z chwilą, gdy Cindy dostała ten e-mail. Był jeszcze Gabe Carr, zastępca burmistrza do spraw policji, i Steve Fiori, rzecznik prasowy.
Oprócz nich w pokoju znajdował się jeszcze siedzący do mnie tyłem śniady, dobrze zbudowany mężczyzna o gęstych brązowych włosach, którego nie znałam. Miał w sobie coś, co sprawiało, że pomyślałam o grupie specjalnej biorącej udział w przygotowywaniu szczytu G-8.
Skinęłam głową chłopakom, z którymi pracowałam, i popatrzyłam na nieznajomego.
– Zechcesz się z nami podzielić najświeższymi wiadomościami? – zwrócił się do mnie szef.
– Oczywiście – odparłam. Poczułam, że mam żołądek w gardle. Nie byłam przygotowana do prezentacji. Odniosłam wrażenie, że Tracchio znowu chciał mnie zaskoczyć.
– Wiele tropów prowadzi do Berkeley – zaczęłam, po czym opowiedziałam im o głównych wątkach, nad którymi pracowaliśmy: o Wendy Raymore, o dzisiejszej demonstracji, o Lemouzie.
– Sądzisz, że ten facet jest w to zamieszany? – spytał Tracchio. – Jest profesorem, prawda?
– Zbadałam jego przeszłość, ale okazało się, że nic w niej nie ma prócz udziału w kilku nielegalnych demonstracjach i stawiania oporu przy aresztowaniach – odparłam. – Obydwa zarzuty zostały oddalone. Jest nieszkodliwy albo bardzo, bardzo sprytny.