– A więc tak… Po pierwsze, to miejsce zbrodni różni się zasadniczo od poprzednich. Sprawca jest najprawdopodobniej mężczyzną, ponieważ Propp został znokautowany, a do tego potrzeba sporej siły. Ale nie to uważam za istotny argument, tylko stan zwłok. Pierwsze dwa morderstwa zostały dokonane na zimno, natomiast to uzewnętrznia pewne emocje. – Wskazałam przylepione do lustra zdjęcia. – Spójrzcie na rany. Zabójca zmasakrował ciało. Użył pistoletu i noża.
– Twierdzi pani, że jest różnica między wysadzeniem kogoś w powietrze albo wlaniem mu do gardła trucizny i tym przypadkiem? – spytał Thompson.
– Czy wykonując swoje obowiązki, musiał pan kiedyś pociągnąć za spust, agencie specjalny?
Wzruszył ramionami i zaczerwienił się.
– Nie… Ale co to ma do rzeczy?
Wzięłam do ręki zdjęcie ciała Proppa.
– Czy byłby pan zdolny zrobić coś takiego?
Człowiek z FBI zawahał się.
– Inni mordercy, inne temperamenty – włączył się Molinari. – Ten mógł być sadystycznym maniakiem.
– Załóżmy, że tak jest, ale spójrzmy na czas. Wczorajszy e-mail zapowiadał, że co trzy dni będzie nowa ofiara. A Propp został zamordowany w niedzielę, czyli wcześniej.
– Może dlatego, że akurat wtedy najłatwiej było go dopaść. Nie chce pani chyba powiedzieć, że wierzy słowu zabójcy.
– Chcę powiedzieć dokładnie to, co powiedziałam – odparłam. – Miałam wystarczająco wiele razy do czynienia z zabójcami „podpisującymi” swoją robotę, żeby zrozumieć ich psychikę. Oni zawierają z nami układ. Gdyby nie dotrzymywali słowa, nie mielibyśmy podstaw, żeby im wierzyć. Po czym mielibyśmy poznać, że za kolejnymi akcjami stoi ta sama grupa? Muszą być w pełni wiarygodni.
Thompson spojrzał na Molinariego, szukając jego poparcia, ale zastępca dyrektora patrzył na mnie.
– Proszę kontynuować, pani porucznik.
– Najbardziej przekonującym argumentem jest to, że ostatnie morderstwo jest anonimowe. W San Francisco oba były sygnowane. Zabójca chciał, żebyśmy wiedzieli, że to on. Plecak na ulicy, sugerujący ukrytą w nim bombą. Własny papier firmowy Bengosiana, wetknięty do jego ust. – Wzruszyłam ramionami i popatrzyłam na Molinariego. – Mógł pan tu sprowadzić doktora psychologii albo eksperta z medycyny sądowej z FBI, ale skoro wybrał pan mnie, to ja panu mówię, że Proppa zamordował ktoś inny.
ROZDZIAŁ 49
– Dzwonię do Quantico – oznajmił człowiek z FBI Molinariemu, całkowicie ignorując wszystko, co powiedziałam.
To mnie rozjątrzyło.
– Proszę mnie poprawić, jeśli źle zrozumiałem, pani porucznik – zwrócił się do mnie Molinari. – Twierdzi pani, że działał tu inny zabójca, naśladowca tamtego.
– Mógł to być naśladowca albo jakiś odłam tamtej grupy. Proszę mi wierzyć, naprawdę wolałabym, żeby to było morderstwo numer trzy, bo inaczej staniemy wobec większego problemu.
Molinari zamrugał.
– Nie rozumiem.
– Jeśli to nie ten sam morderca – powiedziałam – to znaczy, że terroryzm zaczął się rozszerzać. Myślę, że właśnie z tym mamy tu do czynienia.
Molinari przez moment się namyślał, po czym kiwnął głową.
– Poinstruuję biuro, że należy potraktować te zabójstwa jako niezależne akcje. Przynajmniej do czasu.
Thompson westchnął.
– Tymczasem mamy do rozwiązania sprawę morderstwa. Widzę tu trupa – dodał Molinari. Rozejrzał się po pokoju i zatrzymał wzrok na agencie Thompsonie. – Czy ktoś ma inne zdanie?
– Nie, proszę pana – odparł tamten.
Byłam zaskoczona, że Molinari mnie poparł. Hannah Wood również nie ukrywała zdziwienia.
Resztę dnia spędziliśmy w regionalnym biurze FBI w Portland. Przesłuchaliśmy osobę, z którą Propp miał się spotkać w Vancouver, oraz jego przyjaciela ekonomistę z Portland. Molinari zrelacjonował mi dwie rozmowy ze śledczymi z Waszyngtonu, którzy potwierdzili moją teorię, że było to naśladownictwo dwóch poprzednich zbrodni i że terroryzm może się rozszerzać.
Koło piątej uświadomiłam sobie, że nie mogę dłużej siedzieć w Portland. Było kilka ważnych spraw, które wymagały mojej obecności w biurze. Brenda poinformowała mnie, że o…6:30 mam samolot do San Francisco.
Zapukałam do wyłożonej szarą wykładziną klitki, która zastępowała Molinariemu biuro.
– Ponieważ nie jestem tu już potrzebna, wracam do domu. Nie przypuszczałam, że będę jednodniowym agentem. To było zabawne.
Molinari uśmiechnął się.
– Miałem nadzieję, że jeszcze trochę zostaniesz. Zjedz ze mną kolację.
Starałam się nie pokazać po sobie, że te słowa zrobiły na mnie wrażenie – ze względu na mój generalny pogląd na federalnych – mimo że byłam ciekawa. Ale kto by na moim miejscu nie był?
Wiedziałam jednak, że powinnam się strzec, by nikt mi nie zajrzał do głowy. Przede wszystkim chodziło o sprawę morderstw, które miałam na tapecie. Molinari był drugą najważniejszą figurą w organach ochrony porządku publicznego w państwie. I pomimo iż poczułam mały dreszczyk, uznałam, że burzenie Muru Chińskiego w połowie ważnego śledztwa jest raczej niewskazane.
– Jest samolot do San Francisco o dwudziestej trzeciej – powiedział Molinari. – Przyrzekam, że odstawię cię na lotnisko przed czasem. Przyjmij moje zaproszenie, Lindsay.
Kiedy nadal się wahałam, podniósł się, mówiąc:
– Jeśli nie masz zaufania do Służby Bezpieczeństwa Wewnętrznego, to komu właściwie ufasz?
– Stawiam dwa warunki – oświadczyłam.
– Zgoda – rzekł. – O ile tylko są możliwe do spełnienia.
– Owoce morza – powiedziałam.
Molinari uśmiechnął się z zadowoleniem.
– Znam pewien lokal…
– I żadnych agentów FBI.
Roześmiał się.
– To ci mogę zagwarantować.
ROZDZIAŁ 50
„Pewien lokal” okazał się kafeterią o nazwie Catch, mieszczącą się przy Vine Street, na której – podobnie jak na Union Street w moim mieście pełno było modnych restauracji i pretensjonalnych butików. Szef sali zaprowadził nas do stolika na tyłach lokalu.
Molinari zapytał, czy może zająć się winem, i zamówił pinot noir z Oregonu. Powiedział, że jest „utajonym łakomczuchem” i że z normalnego życia najbardziej brakuje mu domowych zajęć kuchennych.
– Chcesz, żebym w to uwierzyła?
Roześmiał się.
– Pomyślałem sobie, że warto spróbować. Kiedy nalano nam wina, podniosłam kieliszek.
– Dzięki za dzisiejsze wsparcie.
– Nie masz za co dziękować – odparł. – Czułem, że miałaś rację.
Zamówiliśmy jedzenie, a potem rozmawialiśmy na wszelkie możliwe tematy prócz pracy. Lubił sport, podobnie jak ja, muzykę, historię, stare filmy. Przyłapałam się na tym, że słucham go i śmieję się, a horror ostatnich wydarzeń wydaje mi się odległy o tysiące kilometrów.
Na samym końcu wyznał, że w Nowym Jorku ma żonę, z którą jest rozwiedziony, i córkę.
– Myślałam, że wszyscy ludzie na dyrektorskich stanowiskach mają piękne domy, a w nich kobiety – powiedziałam.
– Byliśmy małżeństwem przez piętnaście lat, ale od czterech jesteśmy rozwiedzeni. Kiedy przeniosłem się do Waszyngtonu, Isabel została w Nowym Jorku. Z początku była to tylko delegatura. Tak czy owak – uśmiechnął się smutno – gdybym mógł, postąpiłbym teraz inaczej, podobnie jak w wielu innych sprawach. A jak było z tobą?
– Byłam raz zamężna… – zaczęłam i po chwili uświadomiłam sobie, że opowiadam Molinariemu o całym moim życiu. O tym, jak wyszłam za mąż zaraz po szkole i po trzech latach się rozwiodłam. Z jego winy? Z mojej? Co za różnica? – Parę lat temu byłam bliska ponownego zamążpójścia, ale jakoś nie wyszło – dodałam.