– O której sytuacji ci opowiedział? – zapytałam, rzucając szybkie spojrzenie Molinariemu.
– O zabójstwie Proppa oczywiście. – Tracchio wskazał mi krzesło. – Powiedział, że bardzo przekonująco zaprezentowałaś swoją teorię na temat tych wszystkich zbrodni.
– W porządku. – Podałam mu e-mail Cindy. – W takim razie to też powinno ci się spodobać.
Tracchio przeczytał i podał kartkę Molinariemu.
– Czy to przyszło do tej samej reporterki z „Chronicie”? – spytał.
Potwierdziłam.
– Wygląda na to, że wybrali sobie taki właśnie sposób komunikowania się z przeciwnikiem – stwierdził Molinari po przeczytaniu e-maila. – Może uda nam się to wykorzystać. – Zacisnął wargi. – Przed chwilą zapytałem pani szefa, czy się zgodzi, żeby pracowała pani bezpośrednio z nami. Potrzebna nam pomoc w terenie, a mnie miejsce do pracy. Jeśli to możliwe, w jakimś pomieszczeniu tego wydziału. Chcę być w sercu akcji, pani porucznik. Wtedy mi się najlepiej pracuje.
Popatrzyliśmy na siebie. Wiedziałam, że nie było w tym żadnej gry. Chodziło o bezpieczeństwo wielu ludzi.
– Znajdziemy panu miejsce do pracy. W samym sercu akcji.
ROZDZIAŁ 56
Molinari czekał na mnie na korytarzu. Gdy tylko Roach zniknął za drzwiami windy, spojrzałam na niego z dezaprobatą.
– ”Zdążyłem już wrócić”, tak?
Ruszył za mną po schodach do mojego biura.
– Musiałem załagodzić sprawy w tamtejszym biurze FBI. To wymaga dyplomacji. Wiesz, jak to jest.
– W każdym razie cieszę się, że przyjechałeś – powiedziałam, przytrzymując drzwi do klatki. Kiedy się zamknęły, dodałam: – Nie miałam okazji podziękować ci za lot, więc robię to teraz.
Wprowadziłam Molinariego do ogólnej sali mojego wydziału i uprzątnęłam mały boks. Powiedział, że zrezygnował z propozycji wygodniejszego i bardziej nieskrępowanego lokum na piątym piętrze, obok pokoju mojego szefa.
Doszłam do wniosku, że to wcale nie taka najgorsza rzecz mieć pod ręką kogoś z Departamentu Bezpieczeństwa Narodowego, choć Jacobi i Cappy patrzyli na mnie, jakbym przeszła na stronę wroga. Molinari w ciągu dwóch godzin wytropił miejsce nadania ostatniego e-maila. Była nim popularna wśród studentów kafejka internetowa w Hayward, po drugiej stronie zatoki, którą nazywano barem KGB.
Odkrył również, kim jest Marion Delgado – był to ostatni adres hotmailowy.
Położył przede mną na biurku faks otrzymany z FBI. Stary wycinek prasowy z towarzyszącym mu ziarnistym zdjęciem, przedstawiającym uśmiechnięte szczerbate dziecko w chłopskiej koszuli, trzymające w ręce cegłę. Tekst brzmiał: „Marion Delgado. Miał zaledwie pięć lat, gdy w 1967 roku wykoleił we Włoszech pociąg towarowy, rzucając cegłę na szyny”.
– Sądzisz, że to może mieć jakieś znaczenie dla naszego śledztwa? – spytałam Molinariego.
– Marion Delgado był bohaterem rewolucjonistów lat sześćdziesiątych – odparł. – Pięcioletni chłopiec, który postawił się ciemiężcom i zatrzymał pociąg. Zaczęto używać jego nazwiska jako zaszyfrowanego określenia inwigilacji. FBI podsłuchiwało rozmowy telefoniczne, próbując przeniknąć do Synoptyków. Zarejestrowano wtedy setki komunikatów od Marion Delgado.
– Chcesz powiedzieć, że za tymi jatkami może kryć się któryś z dawnych Synoptyków?
– Dobrze byłoby poznać nazwiska członków tej organizacji, którzy wtedy nie byli w nic zamieszani.
– Masz rację – przyznałam, otwierając biurko i wyjmując mój pistolet. – Jadę sprawdzić ten bar KGB. Chcesz mi towarzyszyć?
ROZDZIAŁ 57
Bar KGB z pewnością zajmował poczesne miejsce wśród subkulturowych spelunek, w których glina był równie mile widziany jak werbownik Amerykańskiego Związku Bojowników o Prawa Obywatelskie na zjeździe skinów. Zobaczyliśmy rzędy grubo ciosanych stołów sosnowych, okupowanych przez podejrzane indywidua, zgarbione przed ekranami komputerów, oraz zbieraninę różnokolorowej hołoty, ćmiącej skręty przy barze. Z początku nic szczególnego nie zwróciło mojej uwagi.
– Jesteś pewien, że chcesz tu wejść? – zapytałam Molinariego. – Trudno mi się będzie wytłumaczyć, jeśli wyjdziesz stąd z pokancerowaną twarzą.
– Byłem kiedyś prokuratorem w Nowym Jorku – odparł Molinari, ruszając przodem. – Uwielbiam takie mordownie.
Podeszłam do baru, za którym urzędował chudy facet o szczurzej twarzy i ramionach pokrytych od góry do dołu tatuażami, w obcisłym podkoszulku i z bardzo długim końskim ogonem. Po jakichś piętnastu sekundach straciłam nadzieję, że zwrócę na siebie jego uwagę, więc pochyliłam się nad kontuarem i powiedziałam:
– Przechodziliśmy obok i wstąpiliśmy, bo zastanawiamy się, czy nie ma tu kogoś, kto chciałby przyłączyć się do naszej misji religijnej w Czadzie.
Nie uśmiechnął się ani nie spojrzał na mnie. Nalewał piwo dla czarnego faceta w afrykańskiej mycce, siedzącego dwa stołki dalej.
– Dobra, jesteśmy glinami. – Pokazałam mu odznakę. – Przejrzałeś nas.
– Przykro mi, ale to prywatny klub – odparł. – Proszę okazać kartę członkowską.
– Zupełnie jak w Costco – powiedziałam, zerknąwszy na Molinariego.
– Tak, zupełnie jak w Costco. – Barman wyszczerzył zęby.
Molinari wychylił się, złapał Koński Ogon za ramię i podstawił mu pod nos srebrną odznakę z napisem: DEPARTAMENT BEZPIECZEŃSTWA NARODOWEGO.
– Chciałbym, żebyś mnie dobrze zrozumiał. Wystarczy, że użyję mojego telefonu, a za dziesięć sekund zjawi się tu oddział federalnych i wyczyści wszystko do gołych desek. Widzę, że masz tu komputery warte piętnaście lub dwadzieścia tysięcy, a wiesz, jak niezdarne potrafią być te policyjne matoły, kiedy muszą taszczyć ciężkie dowody rzeczowe. Chcę zadać ci kilka pytań.
Koński Ogon spojrzał na niego.
– Myślę, że w takiej sytuacji możemy odstąpić od wymogu posiadania karty członkowskiej, Sześciopaku – odezwał się czarnuch w afrykańskiej mycce. Odwrócił się ku nam z uśmiechem. – Amir Kamor – przedstawił się. Mówił z silnym brytyjskim akcentem. – Sześciopak po prostu dba o to, by nasza klientela była na zwykłym wysokim poziomie. Nie ma potrzeby używania gróźb. Zapraszam do mojego biura.
– Sześciopak? – Spojrzałam na barmana i przewróciłam oczami. – Niezła ksywa.
Na zapleczu baru znajdowała się zagracona klitka, niewiele większa od biurka. Ściany były oklejone afiszami i ogłoszeniami o wiecach i zbiórkach pieniędzy – na rzecz biednych, na rzecz wolności dla Timoru Wschodniego, na rzecz chorych na AIDS Afrykanów – oraz innymi materiałami dla aktywistów.
Pokazałam Kamorowi moją legitymację wydziału zabójstw. Pokiwał głową, jakby zrobiło to na nim wrażenie.
– Powiedzieliście, że macie parę pytań.
– Czy był pan tu wczoraj wieczorem około dziesiątej, panie Kamor? – zaczęłam.
– Jestem tu codziennie, pani porucznik. Wie pani, jak to jest w interesie gastronomicznym. Trzeba pilnować kasy.
– Trzy minuty po dwudziestej drugiej wysłano stąd e-maila.
– Ludzie wysyłają stąd e-maile każdego dnia. Używają nas jako miejsca do propagowania swoich myśli. Pełnimy szczytną funkcję: propagujemy myśli ludzkie.
– Czy istnieje możliwość ustalenia, kto o tej porze tu był? Oprócz zwykłych klientów?
– Każdy, kto do nas przychodzi, jest kimś niezwykłym. – Wyszczerzył zęby, ale żadne z nas nie zareagowało na ten żarcik. – O dziesiątej, powiadacie… Było wtedy pełno ludzi. Prościej będzie, jeśli mi powiecie, kogo szukacie albo co ten ktoś zrobił.
Wyjęłam fotografię Wendy Raymore i portret pamięciowy kobiety, która towarzyszyła George’owi Bengosianowi. Przez chwilę im się przyglądał, marszcząc czoło. Westchnąwszy głęboko, rzekł w końcu: