Zabił ją nie Steve, tylko August Spies.
Patrzyłam, jak ją wynoszą… Jill, moją przyjaciółkę. Patrzyłam, jak Claire pomaga umieścić ją w furgonetce, która po chwili odjeżdża na sygnale. Joe Molinari starał się mnie pocieszyć jak umiał, ale w końcu i on musiał wrócić do ratusza.
Kiedy miejsce zbrodni opustoszało, Claire, Cindy i ja usiadłyśmy w drobnym deszczu na stopniach sąsiedniego budynku. Żadna z nas nie powiedziała ani słowa. W głowie roiło mi się od pytań, na które nie znajdowałam odpowiedzi. Dlaczego? Jak to się ma do całej sprawy? Jakim sposobem Jill się w tym znalazła? A może to był osobny przypadek?
Nie pamiętam, jak długo siedziałyśmy na tych stopniach. Płacząca Cindy, obejmująca ją Claire i ja z zaciśniętymi pięściami, wciąż zadająca sobie od nowa to samo pytanie: dlaczego?
W głowie zalęgła mi się powracająca co chwila myśclass="underline" gdybym tamtej nocy pojechała do Jill, może by jej to nie spotkało…
Sygnał komórki Cindy przerwał nasze milczenie.
– Słucham – powiedziała drżącym głosem. Nabrała powietrza do płuc. – Jestem na miejscu zbrodni.
Telefonowano z działu miejskiego jej redakcji. Łamiącym się głosem podała szczegóły wydarzenia.
– Tak, to wygląda na dalszą część terrorystycznej kampanii. Trzecia ofiara… – Opisała miejsce zbrodni, podała treść i czas nadesłania e-maila, który przyszedł do niej do redakcji.
Nagle przestała mówić. Zobaczyłam w jej oczach łzy. Przy – I gryzła wargi, jakby się bała odpowiedzieć na najważniejsze pytanie.
– Tak, ofiara została zidentyfikowana. Nazywa się Bernhardt… Jill… – Przeliterowała nazwisko i imię naszej zamordowanej przyjaciółki.
Chciała coś jeszcze dodać, ale słowa uwięzły jej w gardle. Claire znów ją objęła. Cindy wytarła oczy i wzięła głęboki oddech.
– Tak – odpowiedziała, kiwając głową. – Pani Bernhardt była zastępcą prokuratora okręgowego miasta San Francisco…
A potem, już szeptem, dodała:
– Była moją przyjaciółką.
ROZDZIAŁ 69
Wiedziałam, że tej nocy nie zasnę. Nie chciałam wracać do domu, więc zostałam na miejscu, dopóki ekipa kryminologiczna nie skończyła swojej pracy i nie odjechała, a potem przez godziną jeździłam po wyludnionych uliczkach portu, szukając kogoś – nocnego robotnika, jakiegoś włóczęgi – kto mógł widzieć, jak podrzucano ciało. Krążyłam po okolicy, bojąc się pojechać do biura i bojąc się wrócić do domu. Łzy ciekły mi po twarzy, bo ciągle od nowa przypominałam sobie ten straszny moment, kiedy po odsłonięciu brezentu ujrzałam Jill.
Jeździłam tak długo, że w końcu doszłam do wniosku, iż samochód sam będzie wiedział, dokąd mnie zawieźć. Co innego miałam do roboty? Była trzecia nad ranem. W ten sposób znalazłam się w kostnicy.
Wiedziałam, że zastanę tam Claire… w niebieskim chirurgicznym stroju, bez względu na porę dnia wykonującą swoją pracę, gdyż była to jedyna rzecz, która mogła uratować ją od załamania.
Jill leżała na stole w ostrym świetle lamp, pod którymi widziałam już tyle innych ofiar.
Jill… Moja słodka, kochana dziewczynka.
Patrzyłam na nią przez szybę, łzy spływały mi po policzkach, a w mózgu kołatała się myśl, że w jakiś sposób ją zawiodłam.
W końcu pchnęłam szklane drzwi i weszłam do sali. Claire była w połowie sekcji. Robiła to samo co ja. Wypełniała swoje obowiązki. Ujrzawszy mnie, przykryła ciało Jill prześcieradłem.
– Lepiej, żebyś na to nie patrzyła, Lindsay – powiedziała.
– Chcę zostać, Claire – odparłam. Nie zamierzałam odejść. Po prostu musiałam to zobaczyć.
Claire spojrzała na moją spuchniętą od płaczu twarz i kiwnęła głową, po jej wargach przesunął się cień uśmiechu.
– Jeśli tak, to przynajmniej mi pomóż. Podaj mi sondę z tamtej tacy.
Podałam jej instrument, a potem powiodłam wierzchem dłoni po zimnym, stężałym policzku Jill. Czemu to nie jest tylko zły sen?
– Rozległe uszkodzenie prawego płata potylicznego – zaczęła mówić Claire do mikrofonu w klapie swojej niebieskiej bluzy – powstałe w wyniku pojedynczego strzału z pistoletu w tył głowy. Brak rany wyjściowej; pocisk nadal tkwi w lewej bocznej komorze. Wypływ krwi minimalny. To dziwne… – mruknęła.
Słuchałam nieuważnie, wciąż patrząc na Jill.
– Drobne oparzeliny od prochu w okolicy włosów i szyi wskazują na strzał z bliska z małokalibrowej broni – mówiła dalej Claire.
Przesunęła ciało. Na monitorze ukazał się otwarty tył czaszki Jill.
Uciekłam wzrokiem w bok. Nie byłam w stanie znieść tego widoku.
– Wyjmuję teraz z lewej komory coś, co wygląda jak fragment małokalibrowego pocisku – mówiła dalej Claire. – Spore pęknięcie, charakterystyczne dla tego rodzaju urazu, ale bardzo mały obrzęk… – Patrzyłam, jak Claire sonduje ranę, a potem wyciąga z niej kawałek metalu i wrzuca go do metalowego naczynia.
Ogarnęła mnie fala wściekłości. Spojrzałam na spłaszczony pocisk kalibru 0.22, pokryty plamkami zakrzepłej krwi.
– Coś mi tu nie gra – stwierdziła Claire i podniosła na mnie wzrok. – Ten obszar powinien być pokryty płynem mózgowo – rdzeniowym, tymczasem tkanka mózgowa nie jest spuchnięta, a krwi jest bardzo mało.
Milczała przez chwilę, po czym dodała:
– Zamierzam otworzyć klatkę piersiową. Nie patrz na to, Lindsay.
– Czemu chcesz to zrobić?
– Coś jest nie w porządku. – Claire przekręciła ciało i sięgnęła po skalpel, po czym wykonała cięcie po linii prostej w dół, zaczynając od góry klatki piersiowej.
Odwróciłam oczy. Nie chciałam zapamiętać takiej Jill.
– Wykonuję standardowe nacięcie mostka – mówiła Claire do mikrofonu. – Otwieram obszar płuc. Przepona miękka, tkanka… w stanie rozkładu, rozpływająca się. Teraz otwieram osierdzie… – Usłyszałam, jak bierze głęboki od dech. – Cholera.
Serce zaczęło mi bić jak szalone. Wlepiłam oczy w monitor.
– Co tam jest, Claire? Co odkryłaś?
– Nie podchodź – powiedziała, zatrzymując mnie gestem ręki.
Musiała natknąć się na coś przerażającego. Co to mogło być?
– Chryste, Lindsay… – wyszeptała i popatrzyła na mnie. – Jill nie umarła od kuli.
– Niemożliwe!
– Nie ma opuchlizny ani wycieku krwi. – Potrząsnęła głową. – Strzelono do niej, kiedy już nie żyła.
– W takim razie co ją zabiło, Claire?
– Nie jestem tego pewna w stu procentach, ale gdyby mi kazano zgadywać, powiedziałabym, że rycynina.
ROZDZIAŁ 70
Charles Danko budził strach, nawet jeśli się go spotykało w takim miejscu jak hotel Huntington w San Francisco. Pasował do każdego otoczenia. Miał na sobie tweedową marynarkę, koszulę w prążki i rypsowy krawat.
Był w towarzystwie pięknej dziewczyny o bujnych jasno – rudych włosach. Zawsze lubił zaskakiwać ludzi. Kim była ta dziewczyna?
Malowi powiedziano, że musi włożyć marynarkę, a nawet krawat, jeśli uda mu się jakiś znaleźć. Miał tylko jeden, jasno – czerwony z maleńkimi dżetami.
Danko podniósł się i uścisnął dłoń Mała, po czym okrągłym ruchem wskazał salę jadalną.
– Czyż można było wymyślić bezpieczniejsze miejsce dla naszego spotkania niż Huntington?
Spojrzał na swoją towarzyszkę i oboje się roześmiali, ale nie przedstawił jej Malcolmowi.
– Pomysł z rycyniną był genialny – oświadczył Mai. – To wielki dzień: dorwaliśmy Bengosiana! Możemy wyrządzić mnóstwo szkód. Do diabła, możemy w ciągu minuty zmieść tę jaskinię kapitalizmu z powierzchni ziemi. Możemy wejść do hotelu Mark i zabić następną setkę bogatych krwiopijców. Możemy wziąć wózek z drinkami i uśmiercić wszystkich, których poczęstujemy.