– Mai powiedział, że mam do pana mówić „profesorze” – szepnął kątem ust czarny.
– Masz na imię Robert, prawda? – upewnił się Danko.
Czarny mężczyzna kiwnął głową.
Kobieta, która codziennie między dziesiątą a dwunastą dawała koncert na wielkim fortepianie, stojącym pośrodku sali, zaczęła grać. Melodia z Upiora w operze wypełniła ogromną przestrzeń atrium.
– Wiesz, kogo szukać? – spytał Danko.
– Wiem – odparł mężczyzna głosem, w którym brzmiała pewność siebie. – Wykonam zadanie. Niech pan się nie martwi. Jestem doskonałym żołnierzem.
– Ważne, żebyś nie pomylił tego człowieka z nikim innym – rzekł Danko. – Wejdzie do sali mniej więcej dwadzieścia po dwunastej. Przejdzie środkiem, może położy jakieś drobne przy pianistce, a potem pójdzie do Yank Sing.
– Skąd pan wie, że ten facet tu przyjdzie?
Danko dopiero teraz spojrzał na siedzącego obok mężczyznę.
Uśmiechnął się.
– Widzisz tę kaskadę wody, Robercie? Spada z wysokości dwudziestu pięciu metrów. Wiem to dokładnie, bo siedziałem w tym miejscu wiele razy. Obliczyłem kąt między linią wyprowadzoną ze środka sadzawki i drugą, prostopadłą do jej podstawy. Z tego łatwo już było wyliczyć wysokość kaskady. Czy wiesz, ile dni spędziłem, patrząc na tę fontannę? Nie martw się, Robercie, na pewno przyjdzie. – Podniósł się, zostawiając swoją aktówkę. – Dzięki, Robercie. Jesteś bardzo dzielny. Robisz coś, na co odważyliby się tylko nieliczni. Powodzenia, przyjacielu. Będziesz bohaterem dnia. – I przysłużysz się w ten sposób mojemu celowi, dodał w myślach.
ROZDZIAŁ 76
W zimne deszczowe popołudnie pożegnaliśmy Jill na cmentarzu w Highland Park w Teksasie. Wiele razy musiałam się żegnać z kimś, kogo kochałam, ale jeszcze nigdy nie czułam się tak wyjałowiona i otępiała. I tak oszukana.
Kaplica była nowoczesnym budynkiem ze szkła i cegły, z wysokim, pełnym światła prezbiterium. Rabinem była kobieta, co na pewno podobałoby się Jill. Zjawili się wszyscy: komendant Tracchio, prokurator okręgowy Sinclair, współpracownicy z jej biura, Claire, Cindy i ja. Do tego grupa koleżanek z liceum i college’u, z którymi Jill utrzymywała kontakt. Był też oczywiście Steve, lecz nie potrafiłam się zmusić, żeby z nim porozmawiać.
Zajęliśmy miejsca. Chór odśpiewał ulubioną arię Jill z opery Turandot.
Bennett Sinclair wygłosił krótką mowę. Zaznaczył, że Jill była najbardziej oddanym swoim obowiązkom prokuratorem w jego zespole.
– Mówiono o niej, że jest twarda. I rzeczywiście była twarda, ale niewystarczająco, by jej człowieczeństwo i szacunek dla ludzi nie odbiły się na niej samej. Wielu z nas straciło dobrego przyjaciela – zacisnął wargi – a miastu San Francisco ubył wspaniały prawnik.
Koleżanka ze Stanfordu pokazała wszystkim fotografię Jill w drużynie piłkarskiej, która dotarła do krajowego finału. Rozśmieszyła wszystkich, mówiąc, że Jill żartowała zawsze, że wspólna sypialnia jest jak gra w dwóch ligach, ale wkrótce się dowiedziały, iż rzeczywiście potrafi połączyć te dwie rzeczy.
Podniosłam się i również powiedziałam parę słów.
– Wszyscy myśleliśmy o Jill Meyer Bernhardt jako o osobie pewnej siebie, osobie, której przeznaczeniem było odnoszenie sukcesów. Była najlepszą studentką prawa na uniwersytecie. W prokuraturze okręgowej uzyskała najwięcej wyroków skazujących. W pojedynkę zdobyła szczyt Sultan’s Spire w Moabicie. Ceniłam ją jednak nie tylko z powodu tych osiągnięć, lecz przede wszystkim jako przyjaciółkę, kobietę, której największym pragnieniem było po prostu wydanie na świat dziecka, a nie skazywanie przestępców czy głośne rozprawy. To była prawdziwa Jill, ta, którą najbardziej kochałam.
Claire weszła powoli na podium, chwilę posiedziała w milczeniu, po czym zagrała na wiolonczeli. Towarzyszył jej chór, śpiewając Loving Arms, ulubioną piosenkę Jill. Ileż to razy śpiewałyśmy tę piękną piosenkę, spotykając się po pracy U Susie, w podlanej margaritami harmonii. Claire miała zamknięte oczy, a dźwięki wiolonczeli i miękkie głosy chóru w tle były wspaniałym hołdem dla Jill.
Kiedy zabrzmiała ostatnia zwrotka, żałobnicy wzięli trumnę na ramiona. Rodzina Jill ze śladami łez na twarzach wstała, by za nią podążyć.
Kilkoro z nas zaczęło klaskać. Z początku tylko my, potem, w miarę jak orszak przechodził coraz dalej, dołączali do nas inni. Gdy trumna dotarła do drzwi, żałobnicy zatrzymali się na moment, jakby chcieli, żeby Jill usłyszała ten aplauz.
Patrzyłam na Claire. Łzy ciekły mi po twarzy tak obficie, iż wydawało się, że nigdy się nie skończą. Miałam ochotę krzyknąć: „Wstań, Jill!”. Claire usiadła na swoim miejscu i wzięła mnie za rękę. Siedząca po drugiej stronie Cindy zrobiła to samo.
Powiedziałam w myślach: „Śpij spokojnie, Jill. Znajdę tego sukinsyna”.
ROZDZIAŁ 77
Cindy wróciła do domu po północy. Oczy ją piekły, czuła się odrętwiała. Zastanawiała się, czy kiedykolwiek zdoła pogodzić się ze stratą Jill.
Zdawała sobie sprawę, że nie zaśnie. Lampka na automatycznej sekretarce błyskała. Cindy przez cały dzień nie odbierała napływających wiadomości. Powinna sprawdzić pocztę e-mailową może to pozwoli jej na chwilę oderwać myśli od Jill.
Włączyła komputer i przeczytała pierwszą stronę „Chronicie”. Tematem dnia była rycynina, która zabiła Jill. Śmierć zastępcy prokuratora okręgowego od trucizny i śmierć Bengosiana wywołały panikę w mieście. Powtarzały się pytania: czy rycynina jest łatwo dostępna? Jakie są objawy zatrucia? Jakie mogą być skutki, jeśli się dostanie do systemu wodociągów? Czy istnieje antidotum? Ilu ludzi w San Francisco może zginąć?
Właśnie zabierała się do poczty elektronicznej, kiedy nadeszła nowa wiadomość. Hotwax 1199.
Nie trać czasu na próby zlokalizowania nas, zaczynał się tekst.
Cindy zamarła.
Nie musisz zapisywać adresu. Należy do szóstoklasisty z miasta Dublin w stanie Ohio, który nazywa się Marion Delgado i nawet nie wie, że wysyłam tę wiadomość. Czy wiesz, kim jestem?
Tak – odpisała Cindy. – Wiem, kim jesteś. Jesteś sukinsynem, który zabił moja przyjaciółkę Jill. Dlaczego do mnie piszesz?
Jutro nastąpi nowe uderzenie – brzmiała odpowiedź. - Inne niż poprzednie. Zginie wielu ludzi. Całkowicie niewinnych.
Gdzie? – wystukała Cindy. Czekała w napięciu. – Napisz gdzie. Proszę!
Szczyt G-8 ma zostać odwołany. Powiedziałaś, że chcesz pomóc, więc zrób to, do cholery! Ci ludzie, ten rząd, mają się przyznać do swoich zbrodni. Do mordowania niewinnych ludzi po to, by zdobyć ropę. Międzynarodowi łupieżcy są na wolności i polują na biednych na całym świecie. Powiedziałaś, zechcesz rozgłosić nasze przesłanie, więc dajemy ci szansę. Spraw, żeby ci złodzieje i mordercy natychmiast zaprzestali swojej zbrodniczej działalności.
Nastąpiła przerwa. Cindy nie była pewna, czy jej rozmówca nadal gdzieś tam jest. Nie wiedziała, co dalej robić.
Ale po chwili na ekranie zaczęły się pojawiać nowe słowa.
Musisz doprowadzić do tego, żeby przyznali się do swoich zbrodni. To jedyny sposób uratowania od śmierci niewinnych ludzi.
To zdanie brzmi już inaczej, pomyślała Cindy. Nadawca najwyraźniej wyciągał rękę. Może była w tym odrobina poczucia winy lub rozsądku, mogąca zahamować terror?
Mam wrażenie, że chciałbyś powstrzymać to szaleństwo – wystukała. – Napisz, proszę, co ma się wydarzyć. Nie wolno zabijać niewinnych ludzi!