Przez frontowe okno wpadł do wnętrza czarny pojemnik, za nim drugi. Z obu zaczął wydobywać się gaz. Gorzka, piekąca chmura wypełniła cały pokój, paraliżując płuca Michelle.
– Och, Mai… – Spojrzała na niego i rozpłakała się.
Stał, trzymając w ręku telefon komórkowy. Na jego twarzy nie było już strachu.
– Nie wyjdę stąd – powiedział.
– Ja też – odparła, potrząsając głową.
– Jesteś dzielną dziewczynką. – Uśmiechnął się do niej.
Patrzyła, jak wystukuje czterocyfrowy numer. Sekundę później usłyszała sygnał, dobiegający z walizki.
Drugi sygnał. Trzeci…
– Pamiętasz? – Mai nabrał powietrza w płuca – Bez prądu nie ma wybuchu.
ROZDZIAŁ 98
W momencie wybuchu znajdowaliśmy się zaledwie trzydzieści metrów od domu, skuleni za osłoną wozu policyjnego.
Z okien trysnęły pomarańczowe języki płomieni. Ognista chmura rozdarła dach, a dom wyglądał, jakby się uniósł w powietrze.
– Padnij! – krzyknął Molinari. – Wszyscy na ziemię!
Wybuch odrzucił nas do tyłu. Ściągnęłam na ziemię Cindy, która stała obok mnie, osłaniając ją przed podmuchem i deszczem gruzu.
Leżeliśmy, dopóki nie minęła nas fala rozpalonego powietrza. Słychać było krzyki: „Cholera jasna!”. „Nic ci nie jest?”.
Powoli dźwignęliśmy się na nogi.
– Boże miłosierny… – wyszeptała Cindy.
W miejscu, gdzie przed chwilą stał dom, ział krater, pełen dymu i ognia.
– Michelle! – zawołała Cindy. – Gdzie jesteś?!
Patrzyliśmy na coraz wyższe płomienie, bo wiatr podsycał ogień. Nikt nie wyszedł z domu. Nikt nie przeżyłby takiego wybuchu.
Zaczęły wyć syreny. W eterze krzyżowały się gorączkowe rozmowy. Słyszałam, jak policjanci krzyczą do swoich walkie – talkie:
– Potężny wybuch na Seventh Street siedemset dwadzieścia dwa!
– Może jej tam nie było… – Cindy nie odrywała wzroku od zburzonego domu.
Objęłam ją ramieniem.
– Oni zabili Jill, Cindy.
Kiedy strażacy ugasili ogień, a ekipy pogotowia krążyły wśród dymiących resztek, również poszłam obejrzeć je z bliska.
Czy to już koniec? Czy zagrożenie minęło? Ilu ich tam mogło być? Trudno było to ocenić. Czworo, może pięcioro. Hardaway prawdopodobnie nie żył. Czy Charles Danko też tam był? August Spies?
Na Seventh Street przybyła również Claire. Klęczała teraz nad ciałami, ale były tak popalone, że nie dało się ich zidentyfikować.
– Szukam białego mężczyzny – powiedziałam jej. – Mógł mieć około pięćdziesięciu lat.
– Jedno mogę tylko stwierdzić: że było ich czrworo – odparła. – Czarny mężczyzna, zastrzelony na podjeździe, i trzy osoby, które zginęły wewnątrz. Dwie z nich to kobiety.
Podszedł do nas Molinari. Przed chwilą skończył rozmawiać z Waszyngtonem, meldując o wyniku akcji.
– Nic ci się nie stało, Lindsay? – spytał.
Pokręciłam głową, po czym wskazałam poprzykrywane wzgórki, opatrzone karteczkami.
– To jeszcze nie wszyscy – stwierdziłam.
– Danko? – Molinari wzruszył ramionami. – Musimy poczekać na odpowiedź z laboratorium. W każdym razie jego grupa jest rozbita. Nie ma już ludzi ani sprzętu. Co może więcej zrobić?
Rozglądając się wokół, zauważyłam wśród gruzów jakiś mały przedmiot – była to klamerka do włosów. Wyglądała w tej scenerii niemal śmiesznie. Schyliłam się i podniosłam ją.
– ”Niech cały świat usłyszy głos ludu” – powiedziałam, pokazując Molinariemu swoje znalezisko.
Na klamerce był gołąbek, symbol pokoju.
ROZDZIAŁ 99
Charles Danko krążył bez celu po ulicach San Francisco, myśląc o przyjaciołach, którzy umarli za sprawę w Berkeley. Umarli jak męczennicy, podobnie jak wiele lat temu William.
Mógłbym w tej chwili zabić wielu ludzi, pomyślał. Tu, na miejscu.
Wiedział, że mógłby posłać na śmierć wszystkich dokoła i nie schwytano by go przez wiele godzin, może nawet nigdy. Gdyby tylko wszystko dobrze obmyślił – gdyby był mordercą pedantem.
Zabiję cię, biznesmenie w drogim garniturze!
Ciebie też, elegancka paniusiu!
I ciebie, i ciebie, i ciebie, i ciebie, rozgadane dupki.
Jak łatwo rozładować wściekłość.
Policja, FBI… jacyż oni wszyscy byli żałośni. Wszystko pojmowali na opak. Nie rozumieli, że chodziło o sprawiedliwość i rewanż. Oba powody nie wykluczały się wzajemnie, wręcz przeciwnie. Kiedy postanowił pójść w ślady Williama, zamierzał zrealizować marzenia zabitego brata i jednocześnie pomścić jego śmierć. Dwa powody były lepsze niż jeden. Podwójna motywacja potęgowała złość.
Witryny sklepów, twarze mijanych ludzi, ich eleganckie, kosztowne stroje – wszystko to zaczęło mu się zamazywać przed oczami. Oni wszyscy byli winni. Całe państwo było winne.
Ale jeszcze nie zwyciężyli.
Ta wojna zaczęła się tutaj, na ich ulicach ze złota. I musi dalej trwać.
Nikt jej nie powstrzyma.
Zawsze znajdą się nowi żołnierze.
Tacy jak on sam – bo przecież on też był żołnierzem.
Zatrzymał się przy budce telefonicznej i przeprowadził dwie rozmowy.
Pierwszą – z innym żołnierzem.
Drugą ze swoim mistrzem, człowiekiem, który myślał o wszystkim. Także o tym, jak wykorzystać jego umiejętności i odwagę.
Podjął decyzję: następnego dnia rozpocznie się terror.
Wszystko było tak, jak sobie zaplanował.
ROZDZIAŁ 100
Spotkanie G-8, zaplanowane na następny dzień, postanowiono odbyć zgodnie z wcześniejszymi ustaleniami. Twardogłowi faceci z Waszyngtonu uparli się, żeby niczego nie zmieniać.
Posiedzenie miało być poprzedzone uroczystym otwarciem w Galerii Rodina w Pałacu Legii Honorowej, z którego rozciągał się wspaniały widok na Złote Wrota.
Gospodarzem spotkania miał być Eldridge Neal, jeden z najbardziej podziwianych Amerykanów pochodzenia afrykańskiego, wiceprezydent Stanów Zjednoczonych. Wyznaczeni do ochrony szczytu G-8 funkcjonariusze mieli strzec bezpieczeństwa w miejscach posiedzeń i na trasach dojazdowych. Każdy identyfikator miał być trzykrotnie sprawdzony, wszystkie pojemniki na śmieci i przewody wentylacyjne zbadane przez psy, specjalnie szkolone do wykrywania materiałów wybuchowych.
Ale Charles Danko był nadal nieuchwytny, a Carl Danko był moim jedynym tropem, prowadzącym do syna.
Pojechałam jeszcze raz do Sacramento, podczas gdy reszta mojego wydziału przygotowywała się do G-8. Carl Danko wyglądał na zaskoczonego moją powtórną wizytą.
– Myślałem, że będzie pani dzisiaj odbierała jakieś odznaczenie. Zabijanie młodych ludzi weszło wam w zwyczaj. Po co pani tu przyjechała?
– Z powodu pańskiego syna – odparłam.
– Mój syn nie żyje.
Westchnął, ale wpuścił mnie do domu. Poszłam za nim do jego gabinetu. Na kominku palił się ogień. Dołożył drzewa, po czym usiadł w głębokim fotelu.
– Powiedziałem już, że temat Williama skończył się trzydzieści lat temu.
– Nie chcę rozmawiać o Billym – oświadczyłam. – Interesuje mnie Charles.
Zauważyłam, że się zawahał.
– Powiedziałem FBI…
– Wiem, co pan powiedział – przerwałam mu. – Znamy jego życiorys. Wiemy, że nie umarł.
– Czy wy nigdy nie przestaniecie? – warknął. – Najpierw William, teraz Charlie. Proszę jechać po odbiór swojego odznaczenia, pani porucznik. Zasłużyła pani na nie, likwidując swoich morderców. Kto pani powiedział, że Charlie żyje?
– George Bengosian – odparłam.
– Kto?
– George Bengosian. Druga ofiara. Znał Billy’ego z uniwersytetu w Berkeley. Nie tylko znał, panie Danko. On go wydał.