– Przybyłyśmy, gdy tylko dowiedziałyśmy się, co się wydarzyło – oświadczyła Linda Cliborne, ubrana w różowy kaszmirowy sweterek. – To my posłałyśmy Wendy Raymore do Lightowerów.
– Wydawała się idealna do tej pracy – dodała Judith Herman, jej wspólniczka. Położyła na stole żółtą teczkę. Był w niej wypełniony formularz podania o pracę, kilka listów polecających i legitymacja studencka uniwersytetu w Berkeley ze zdjęciem.
– Lightowerowie byli nią zachwyceni – stwierdziła Linda.
Patrzyłam na małe laminowane zdjęcie Wendy Raymore.
Była blondynką o wysokich kościach policzkowych i szerokim, przyjaznym uśmiechu. Wróciłam myślą do sceny tuż przed eksplozją: mogła być tamtą dziewczyną w dresie, która znikła za rogiem ulicy.
– Sprawdzamy starannie wszystkie nasze dziewczęta. Wendy wydawała się prawdziwym skarbem. Była miłą i wesołe dziewczyną, wzbudzała sympatię.
– Lightowerowie twierdzili, że ich maleństwo lgnęło do niej jak do miodu – powiedziała jej wspólniczka. – Zawsze zasięgamy opinii pracodawców.
– Czy zbadały panie jej rekomendacje?
Judith Hernan stropiła się.
– Nie sprawdziłyśmy wszystkich. Zrobiłam wywiad na uczelni, dowiedziałam się, że miała dobre wyniki. Miałyśmy jej legitymację.
Spojrzałam na adres: 17, Pelican Drive. Po drugiej stronie zatoki, w Berkeley.
– O ile dobrze pamiętam, mówiła, że mieszka poza kampusem – dodała Linda Cliborne. Kontaktowałyśmy się z nią za pośrednictwem skrzynki pocztowej.
Wywołałam z pokoju Cappy’ego i Jacobiego.
– Zaalarmujcie komisariat policji w Berkeley. I Tracchio.
– Co mamy robić? – Cappy spojrzał na mnie, co oznaczało, że pyta mnie, jakie środki powinni zastosować, żeby ją zatrzymać.Spojrzałam jeszcze raz na zdjęcie.
– Musimy zastosować wszelkie możliwe środki – odpowiedziałam.
ROZDZIAŁ 20
Czterdzieści minut później znajdowaliśmy się przecznicę od numeru 17 na Pelican Drive w Berkeley. Wiktoriański dom, pomalowany wyblakłą niebieską farbą, stał w rzędzie podobnych do siebie domów na uliczce położonej kilka przecznic od kampusu. Dwa wozy patrolowe zamknęły uliczkę z obu stron. Była również furgonetka brygady antyterrorystycznej. Nie wiedziałam, czego możemy się spodziewać, ale na wszelki wypadek wolałam nie ryzykować.Pod mundurami policyjnymi wszyscy mieliśmy kamizelki kuloodporne. Była 11:45. Policja z Berkeley zaraz po naszym zawiadomieniu zaczęła obserwować dom. Powiedzieli, że nikt go nie opuszczał, natomiast pół godziny wcześniej weszła do niego czarnowłosa dziewczyna, niosąca plecak z logo uniwersytetu w Berkeley.
– Idziemy po dziecko – powiedziałam do swoich towarzyszy.
Jacobi, Cappy i ja przekradliśmy się za rzędem zaparkowanych przy ulicy samochodów przed front kamienicy. Panował całkowity spokój, wewnątrz nie było widać żadnych śladów aktywności. Zdawaliśmy sobie sprawę, że w domu może być podłożona bomba.
Obaj inspektorzy wspięli się na ganek. Jeden z członków brygady antyterrorystycznej czekał z przygotowanym taranem, na wypadek gdybyśmy musieli się włamywać. W panującej ciszy było coś niesamowitego.
Dałam znak głową. Wchodzimy!
Cappy zaczął walić pięścią w drzwi wejściowe.
– Policja San Francisco! Otwierać!
Obserwowałam boczne okna, wypatrując wewnątrz jakiegoś ruchu. Byłam pewna, że skoro poprzednio użyli bomby, nie będą też mieli oporów w posłużeniu się bronią palną.
Nagle usłyszałam zbliżające się do drzwi kroki i szczęk zanika. Wycelowaliśmy pistolety w niewidoczną jeszcze osobę otwierającą nam drzwi.
Była to czarnowłosa dziewczyna w sportowej bluzie z nadrukiem uniwersytetu, którą funkcjonariusze z Berkeley widzieli, jak wchodziła do domu. Krzyknęła przestraszona, widząc przed sobą brygadę antyterrorystyczną.
– Wendy Raymore? – warknął Cappy, wyszarpując ją z progu na zewnątrz.
Zaszokowana dziewczyna ledwie mogła mówić. Cappy pchnął ją w stronę celującego w nią członka brygady antyterrorystycznej. Drżąc, wskazała na klatkę schodową.
– Myślę, że jest na górze.
Weszliśmy we troje do wnętrza. Dwie sypialnie na piętrze były otwarte i puste. W głębi korytarza jedne z drzwi były zamknięte.
Cappy zastukał do drzwi.
– Wendy Raymore? Policja San Francisco!
Nie było odpowiedzi.
Adrenalina rozsadzała mi żyły. Cappy spojrzał na mnie i sprawdził broń. Jacobi również się przygotował. Dałam im znak głową.
Cappy kopnięciem otworzył drzwi. Wpadliśmy do środka, wodząc lufami pistoletów po pokoju.
Leżąca na łóżku dziewczyna w T-shircie poderwała się gwałtownie. Wyglądała na zaskoczoną. Mrugała, otrząsając się z resztek snu. Zaczęła piszczeć:
– Boże, co się stało?
– Wendy Raymore? – zapytał Cappy, celując do niej z pistoletu.
Twarz dziewczyny była biała jak kreda, a oczy wytrzeszczone z przerażenia.
– Gdzie jest dziecko?! – ryknął Cappy.
Pomyłka! Kompletna pomyłka – przemknęło mi przez głowę.
Dziewczyna miała długie czarne włosy i śniadą cerę. Wyglądała zupełnie inaczej niż Wendy Raymore według opisu Dianne Aronoff albo na zdjęciu legitymacyjnym. A także inaczej niż osoba, którą zapamiętałam uciekającą po wybuchu. Domyślałam się, jak do tego doszło. Prawdopodobnie zgubiła swoją legitymację albo ją jej skradziono. Ale kto mógł ją teraz mieć? Schowałam pistolet. Mieliśmy przed sobą inną dziewczynę.
– To nie jest nasza opiekunka do dziecka – powiedziałam.
ROZDZIAŁ 21
Lucille Cleamons zostało dokładnie siedemnaście minut z jej przerwy na lunch, żeby wytrzeć plamę z keczupu na twarzy Marcusa, oddać bliźniaki do przedszkola i złapać autobus nr 27 do pracy, zanim pan Darmon zacznie potrącać jej 7,45 dolarów za godzinę (albo 13 centów za minutę).
– No, Marcus – westchnęła, zwracając się do swojego pięcioletniego syna, który właśnie znowu nabierał do ust keczupu po to, żeby go wypluć. – Nie mam dziś czasu na takie zabawy. – Próbowała wytrzeć plamy na jego białej koszulce z kołnierzykiem, która wyglądała jak jeden z obrazków jej właściciela, malowanych przez niego rękami, ale żadna z plam nie chciała zejść.
Siedząca obok brata Cherisse spytała:
– Czy dostanę lody, mamo?
– Nie, kochanie, mama nie ma czasu. – Zerknąwszy na zegarek, poczuła ukłucie niepokoju w sercu. Boże…
– Chodźcie, dzieci. – Zebrała na tacę pudełka po Happy Meal. – Muszę was prędko wyszorować.
– Mamo, kup mi McSundae, proszę… – marudziła Cherisse.
– Kupisz sobie McSundae albo cokolwiek zechcesz, kiedy sama zarobisz dolara i sześćdziesiąt pięć centów. A teraz wstawajcie, bo trzeba was umyć. Mama musi zaraz jechać.
– Jestem czysta – zaprotestowała Cherisse.
Wyciągnąwszy dzieci z boksu, Lucille pospieszyła z nimi do łazienki.
– Ty tak, ale twój brat wygląda, jakby wrócił z wojny.
Ruszyła z dziećmi tylnym korytarzem, prowadzącym do łazienek. Weszli do damskiej toalety. Nikt nie powinien mieć jej tego za złe, znajdowali się przecież w McDonaldzie. Posadziwszy Marcusa na kontuarze z umywalkami, zamoczyła w wodzie papierowy ręcznik i zaczęła wycierać plamy na jego kołnierzyku.
Chłopiec zaczął się wiercić.
– Mój kochany, jeśli się pobrudziłeś, musisz teraz pozwolić się wyczyścić. Cherisse, chcesz siusiu?
– Tak, mamo – odpowiedziała dziewczynka.
Z dwojga jej dzieci córeczka była bardziej zaradna. Oboje mieli po pięć lat, ale Marcus ledwie umiał otworzyć zamek błyskawiczny. Plamy od keczupu na jego kołnierzyku powoli zaczęły ustępować.
– Cherisse, wysiusiasz się w końcu czy nie? – zapytała zniecierpliwiona Lucille.