– Ale przecież jesteśmy kompletnie przemoczeni!
– Wyschniemy w marszu. Przestań już narzekać, Mortenie! Straszny z ciebie mieszczuch!
– Ze mnie?
– Mógłbyś przynajmniej narzekać konstruktywnie – wtrąciła się Unni. – Nie być tak negatywnie nastawiony do wszystkiego, żeby zabijać w nas wszelką żądzę przygody. Nie patrz na nieznane trudności, które się piętrzą przed nami, tylko na to, co już udało nam się osiągnąć. Na wszystkie te niezwykłe przeszkody, które mamy już za sobą!
– Dziękuję bardzo! Za sobą mamy całe hordy wrogów!
– Ach, spadaj! – powiedziała Unni z rezygnacją, odchodząc od niego.
Nagle jednak się zatrzymała. Postanowiła sprowokować Mortena i zawołała do pozostałych:
– Naprawdę nie wiem, po co ciągniemy za sobą tego tchórzliwego bubka, który myśli wyłącznie o sobie i przez cały czas nie przestaje tęsknić za domem.
– Wcale nie! – ryknął Morten, trafiony w najczulszy punkt. – Jeszcze wam pokażę…
– Dobrze, dobrze, wiemy, że starasz się jak możesz – łagodził Antonio.
– Czy to ma być komplement? – zaczął już Morten, lecz przerwała mu Juana.
– Moim zdaniem jesteście niesprawiedliwi wobec Mortena – stwierdziła. – Kto jest odważniejszy niż osoba, która się boi, a mimo wszystko robi coś, przezwyciężając ten strach?
– No, no, to dopiero grad komplementów! Ja miałbym się czegoś bać?
Nagle jednak usłyszał siebie tak, jak oni go słyszeli. Na sekundę zaniemówił, a w końcu zaczął się śmiać.
Nastrój natychmiast się poprawił i mogli wyruszyć dalej.
Dlaczego zawsze nazywamy Mortena chłopcem? zadawała sobie pytanie Unni. Przecież on zalicza się raczej do starszych w grupie. Bez wątpienia jednak jest bardzo dziecinny i ma też dziecinny wygląd przez to swoje naiwne błękitne spojrzenie i jasną grzywkę. Ale i tak go lubimy.
Tego rodzaju drobne utarczki słowne jak ta ostatnia były nieuniknione. Właściwie wszyscy mieli nerwy napięte do ostateczności, dokuczał im głód i zmęczenie, zarówno fizyczne, jak i psychiczne. Niemniej jednak powodem sprzeczek zawsze bywał Morten. Na szczęście to zauważył i postanowił, że musi coś z tym zrobić, bo przecież wcale tego nie chciał.
Ale czy wytrwa w swoim postanowieniu? Nic pewnego.
Być może właśnie Morten był najbardziej zwyczajny z nich wszystkich, bo przecież ludzie pełni są słabostek, które z mniejszym lub większym powodzeniem starają się ukryć przed światem. Morten natomiast nie robił nic, by je ukryć. Być może w tym objawiała się jego siła.
Unni podeszła do niego i w marszu objęła go za ramiona.
– To my rozpętaliśmy wszystko, pamiętasz? Oboje uczestniczymy w tej akcji od samego początku.
Morten wyraźnie się uradował.
– Rzeczywiście, bez nas…
– Bez nas nic by z tego nie wyszło – zapewniła go Unni Morten odwrócił się i popatrzył na rzekę.
– Udało nam się – powiedział z promiennym, choć pełnym zdziwienia uśmiechem. – Pomyśl, że się udało!
Tak naprawdę zamierzał powiedzieć „mnie się udało”, lecz w porę ugryzł się w język Lepiej nie przeciągać struny.
8
Orzeł wskazał im drogę przez pasmo wzgórz, po którego obu stronach wznosiły się szczyty. Droga na samą górę nie wydawała się daleka ani trudna.
Po drodze jednak pojawiały się przed nimi coraz to nowe wzniesienia. Stawały się coraz wyższe i wyższe. Nagle w pewnej chwili Unni mocno uścisnęła Jordiego za rękę.
Wszyscy się zatrzymali. Wpatrywali się w kształt rysującego się w oddali wzgórza. Wyglądało jak przyczajony drapieżnik.
Najpierw stali w milczeniu, a w końcu pokonali ostatnie metry dzielące ich od krańca wąwozu.
Roztaczał się stąd widok na głęboką dolinę. Na jej środku wznosiła się owa niezwykła góra. Jeszcze dziwniejszy był las, porastający dno doliny wokół góry.
Unni zacytowała tekst odnalezionej przez nich starej baśni:
– EL VALLE MAGICO Y ENCANTADO. Czyli „Zaklęta dolina”. Był sobie kiedyś las. Wielki las, otoczony górami i sam otaczający góry. Dziwny był to las. Drzewa, niepodobne do innych drzew w okolicy, przywędrowały z dalekich krajów aż w te górskie okolice. Pośrodku lasu znajdowała się niezwykła góra. Wysoka, miała kształt skulonego zwierzęcia, lecz nie to było takie dziwne. Na górze siedział zły stwór. Pilnował skarbu. Skarbu ukrytego we wnętrzu góry. Ale to nie była prawda. Pewnego dnia mieli się tu zjawić dwaj bracia, lecz tylko jeden miał wrócić do domu. AMOR ILIMITADO SOLAMENTE. Na chwilę zapadła cisza.
– Cóż to, na miłość boską, za drzewa? – spytała Juana.
– Górska brzoza? – podsunął Antonio. – Jak, do pioruna, mogła tu trafić skandynawska górska brzoza, i to w miejscu, gdzie nie ma żadnych innych drzew?
– Pnie rzeczywiście przypominają brzozy – stwierdził Jordi po namyśle. – Ale to z pewnością nie jest ten sam gatunek. Górskie brzozy o tej porze roku dawno straciły już liście, a przynajmniej pożółkły. Tymczasem tam w dole listowie jest niezwykle gęste, a w dodatku ciemnozielone.
– Będziemy musieli przyjrzeć się temu z bliska – oświadczyła Unni beztrosko. – Bez wątpienia trafiliśmy we właściwe miejsce. Ale czy to już ostateczny cel wędrówki? Czy baśń mówi o tym cokolwiek?
– Nie – odparł Antonio. – Pamiętacie naszą dyskusję z Pedrem? Doszliśmy wówczas do wniosku, że skarb nie spoczywa we wnętrzu góry, lecz w dolinie, w której stoi kościół. Ale to nie była prawda, tak mówi baśń. Istotny jest kościół. A nie buduje się kościołów we wnętrzu góry, przynajmniej nie na co dzień.
– Uważasz więc, że to nie jest właściwa dolina?
– Wydaje mi się, że nie, że tak naprawdę to tylko drogowskaz.
Jordi przyglądał się okolicy zmrużonymi oczyma.
– Nie podoba mi się atmosfera, która tutaj panuje. Ma w sobie coś chorego… – Zawahał się.
– Atmosfera w dolinie? – dopytywała się Juana.
– Nie, to znaczy tak. Ale głównie chodzi mi o tę górę…
Unni zadrżała.
– Wydaje mi się, że powinniśmy jak najszybciej pokonać tę część drogi.
– Masz rację – przyznał Miguel. – Nie możemy stąd zobaczyć całego szczytu góry, ale jest tam coś, co nie wróży nic dobrego.
– Nie próbuj tylko powiedzieć, że na szczycie siedzi wstrętny stwór – prychnął Morten.
– Nie bądź tego taki pewien – odparł Jordi. Jego głos zabrzmiał złowróżbnie. – W każdym razie musimy się starać unikać tej góry.
– Co się stało z doliną? – szepnęła Unni, właściwie do siebie, lecz i tak wszyscy ją usłyszeli.
Juana podeszła do Miguela. O dziwo, wziął ją za rękę, jakby na znak, że może poczuć się bezpieczna.
Przynajmniej na razie. Kiedy upora się już z tym wszystkim i na powrót stanie się Tabrisem, sytuacja całkiem się odmieni.
Zrobili sobie przystanek w miejscu osłoniętym od wiatru, słońce bowiem świeciło teraz mocniej i grzało, a wielu z nich potrzebowało wysuszyć się i przebrać. Głównym powodem tej przerwy była Juana, która nagle zaczęła kichać, a wiedzieli przecież, że nie mogą sobie teraz pozwolić na żadne przeziębienie. Należało ją jak najprędzej rozgrzać. Nie tylko zresztą ją.
Z miejsca, w którym się zatrzymali, nie widzieli porośniętej lasem doliny ani też owej dziwacznej góry i właściwie byli z tego powodu radzi. Mieli stąd natomiast widok na rzekę, przez którą z takim trudem się przeprawili, a tam, przynajmniej na razie, panował spokój. Nie widzieli żadnych prześladowców.
Juanę otulono pledem, wcześniej zaś bardzo zażenowana musiała rozebrać się niemal ze wszystkiego. Jordi zaczął rozcierać jej plecy, a Miguel, nie czekając, poszedł w jego ślady. Ach, gdyby tylko miał lżejszą rękę, pomyślała Juana. Było jej okropnie zimno w nogi, ale nie śmiała się do tego przyznać. Przygnębiała ją myśl, że może ściągnąć chorobę na całą grupę, i z wdzięcznością przyjęła od Antonia tabletki, mające zapobiec przeziębieniu.