Выбрать главу

9

Las przy bliższym poznaniu okazał się straszny, wprost zatrważający. Żadne z nich nigdy wcześniej nie widziało takich drzew, wydawały się prastare, jak gdyby rosły tu od zawsze.

– Zaklęty las – mruknęła Sissi.

Gdy zatrzymali się w odległości dziesięciu, dwunastu metrów od najbliższego drzewa, Jordi powiedział cicho:

– W Ameryce Północnej jest las nazywany the petrified forest, skamieniały las. Przypomniał mi się teraz, chociaż wcale nie jest podobny. Bo w tamtym lesie pnie są szarobiałymi skamielinami, to drzewa, które naprawdę zmieniły się w kamień, gałęzie są nagie, jak ręce po amputacji wyciągają się do nieba. Tamte drzewa są bardziej rzeźbami, a ten las to coś zupełnie innego.

Niewątpliwie miał rację. Ten las był żywy, lecz w bardzo nieprzyjemny sposób. Białe pnie, które na pierwszy rzut oka wzięli za brzozy, były pokrzywione, powykręcane niczym w udręce. I miały miliardy wiecznie zielonych liści o ciemnej barwie, gładkich i jakby woskowanych, drobnych, lecz grubych.

Upłynęła dość długa chwila, nim zorientowali się, że nie są to wcale liście drzew, lecz jakichś dziwnych pnączy, porastających pnie jak pasożyty. Gałęzie drzew kończyły się ślepo, kompletnie pozbawione liści, były jakby obezwładnione, zaduszone.

– Widzieliśmy po drodze mnóstwo bluszczu – powiedziała w końcu Sissi oszołomiona widokiem. – Bluszcz żyje w symbiozie z drzewami i jakoś to funkcjonuje, ale to tutaj…?

– Rośliny pasożytnicze najgorsze w swoim rodzaju – pokiwał głową Antonio. – Te drzewa nie mają żadnych szans.

– Wydaje się mimo wszystko, że nie są martwe – stwierdził Morten.

Stali, przyglądając się pnączom, które przez cały czas się poruszały, wspinały po pniach i gałęziach, wysuwały w powietrze, wibrując leciutko jak łby węży.

– Owszem, te drzewa żyją – zgodził się z nim Jordi; – Ale cierpią. Ach, Boże, jakże one cierpią!

Nagle Juana z krzykiem uskoczyła w bok. Zobaczyli, że długie pnącze pełznie ku nim po ziemi.

– Jordi, czy ty przypadkiem nie masz dużego noża? – zawołał Miguel.

– Mam. Antonio też ma nóż.

– Dajcie mi ten większy – nakazał Miguel.

Z nożem Antonia podbiegł do najbliższego drzewa, starając się unikać pędów wijących się po ziemi i zwieszających z drzewa. Jordi pospieszył za nim. Miguel z ogromną precyzją ściął łodygę pnącza przy samym korzeniu. Opadło z sykiem, zwieszając zwiędłe liście przez gałąź drzewa.

– Cóż za prędka śmierć – zauważyła Unni.

Jordi był już przy następnym drzewie i ciął porastające je pnącze. Unni przestraszona zawołała: „Uważaj”, bo wijący się pęd zaatakował od góry, sięgając do szyi Jordiego, lecz na szczęście jemu udało się prędzej zadać cios. Również ta roślina zginęła z sykiem. Unni odetchnęła z ulgą.

– Doskonale się spisaliście, chłopcy, ale przecież mamy do czynienia z całym wielkim lasem. Macie zamiar ścinać go na akord?

Umilkła, bo z lasu dobiegł przenikliwy syk, jak gdyby zaszeleściły miliony liści.

Wydają takie dźwięki jak grzechotnik, pomyślała Unni. Dokładnie takie jak grzechotnik. A jeśli będą próbowały nas zaatakować?

Odruchowo się cofnęła.

– Musimy przejść przez ten las! – krzyknął Jordi z całych sił, bo szelest liści stał się teraz ogłuszający.

– Skąd wiesz?

– Widzisz ten wąski wąwóz po drugiej stronie? Unni musiała porządnie zadrzeć głowę, żeby zobaczyć, o czym mówi Jordi. Las zasłaniał widok, lecz ponad wierzchołkami drzew, tuż obok pojedynczej góry, ujrzała szczyty dwóch innych gór rozdzielonych wąską rozpadliną.

– Sądzisz, że to tam? – zawołała.

– A gdzieżby indziej?

Rzeczywiście, możliwości wyboru nie było zbyt wiele. Dolinę zamykały nagie górskie zbocza. Wprawdzie nie mogli zobaczyć wszystkiego, gdyż góra w znacznym stopniu przesłaniała im widok, wyglądało jednak na to, że innego wyjścia stąd nie ma.

– Spójrzcie! – zawołała Sissi. – Kolejne dwa drzewa są wolne, pnącza się poddają!

– One są ze sobą połączone – stwierdził Antonio z ulgą. – A jeśli cały ten las jest zaklęty i pnącza stanowią jedną wielką pajęczynę i teraz zginie każdy najmniejszy nawet pęd?

Sprawa jednak nie była aż tak prosta. Jeszcze cztery czy pięć drzew się oswobodziło, a potem nie działo się już nic.

– Musimy odnaleźć pierwotny korzeń – gorączkował się Jordi. – Ale jak do niego trafić?

– Czy nie możemy po prostu wyciąć drogi dla siebie? – zaproponował Morten.

– Nie mam ochoty zostawiać lasu, który cierpi – odparł Jordi.

Morten zacisnął zęby. Dlaczego zawsze innym przychodzą do głowy altruistyczne pomysły? To trochę tak jak z tymi dziećmi, które zobaczyły spadającą gwiazdę i postanowiły wypowiedzieć życzenie: „Czego sobie życzyłaś?” – spytał chłopiec. „Chciałabym dostać nową lalkę, konika i zostać królową balu, a ty?” „Zażyczyłem sobie, żeby był pokój na ziemi i żeby wszyscy ludzie żyli szczęśliwie” – odpowiedział chłopiec, na co rozgniewana dziewczynka zawołała: „Ty zawsze musisz wszystko zepsuć!”

Tak samo czuł się teraz Morten. Dlatego spytał nie bez złośliwości:

– A nie masz nawet odrobiny współczucia dla tych pnączy?

Jordi odparł spokojnie:

– One już przez wieleset lat pasożytowały na innych i dobrze im się żyło.

– Skąd o tym wiesz?

– Czuć mi tu czarami, Mortenie, i z całą pewnością nie jest to dzieło Urraki. Coś mi mówi, że musi się za tym kryć Wamba.

Rozmawiając, powoli zagłębiali się w las. Mężczyźni na przemian używali noży. Musieli przy tym zachowywać wielką ostrożność, ponieważ przez cały czas pędy i odrosty usiłowały ich dosięgnąć, owinąć się wokół czyjegoś ramienia albo szyi. Na wszelki wypadek więc pracowali dwójkami, by w razie niebezpieczeństwa druga osoba mogła uwolnić zaatakowaną.

Unni podeszła do jednego z uwolnionych drzew i pogładziła pień ręką.

– Bardzo chcielibyśmy ściągnąć z was wszystkie te zwiędłe pnącza, przewieszone przez wasze gałęzie – szepnęła. – Ale mamy tak mało czasu. Wybaczcie!

Wydało jej się, że w odpowiedzi czuje lekkie drżenie białego pnia. Zapewne jednak po prostu chciała je poczuć.

A wyżej ze swej groty we wnętrzu góry powoli wyłonił się Wamba i z wielkim wysiłkiem zaczął kołyszącym krokiem schodzić w dół zbocza. Chciał zobaczyć, jak jego las okrąża przeklętych intruzów.

Pomiędzy gęstymi ciemnozielonymi liśćmi na widniejącym przed nimi olbrzymim drzewie jaśniało coś czerwonego.

– Cóż to, na miłość boską, może być? – zdumiała się Juana.

Jordi ściął główną łodygę pnącza i na ziemię spadło cale mnóstwo pasożytniczych pędów. Prawdziwe drzewo ukazało się w całej swej okazałości.

– Owoce? – wykrzyknął Morten. – Naprawdę? A ja przecież jestem taki okropnie głodny!

– Stop! – rozległo się wołanie wielu głosów, gdy już chciał podbiec do drzewa. – Pamiętaj, że to zaklęty las i owoce mogą być trujące.

Morten zatrzymał się jak wryty.

– Kto spróbuje pierwszy? – spytał niepewnie.

– Dziękuję bardzo za propozycję, nie mam ochoty być twoim chłopcem do próbowania potraw – odparła ostro Unni. – Wiesz chyba, jaki był los przedstawicieli tej profesji w dawnych czasach? Ktoś taki musiał próbować wszystkich potraw, zanim zjadł je król czy też sułtan, i za każdym razem padał martwy!

– I cały czas był to jeden i ten sam człowiek? – próbował się z nią droczyć Antonio.