Выбрать главу

– Oczywiście. Ale mam lepszą propozycję – powiedziała Unni, zdejmując z szyi magicznego gryfa Asturii. – Jeśli wy, chłopcy, będziecie pilnować, żebym się nie potknęła i żeby nie zaatakowały mnie te złośliwe pełzające potwory, to mogę przetestować to jabłuszko czy co też to jest.

– Wygląda mi raczej na brzoskwinię.

– Doskonale. Tylko pamiętaj, Mortenie, jak się zje za dużo brzoskwiń, to można dostać niezłej biegunki.

Podeszła do drzewa osłaniana przez Jordiego, trzymającego w pogotowiu nóż. Podniosła gryfa do góry i przysunęła go do najbliżej wiszącego owocu. Czy była to brzoskwinia czy nie, nie wiedziała. Bacznie obserwowała amulet.

Nic się nie stało. Nie poczuła żadnego gorąca w dłoni, w której ściskała gryfa, jedynie spokój. Chłodny, bezpieczny spokój.

– Wszystko w porządku. Mortenie, możesz spróbować.

– Ty pierwsza.

– Tchórz! Dajcie mi owoc!

Pozostali też się zbliżyli i każdy sięgnął po swój owoc. Smakował naprawdę cudownie. Morten przez cały czas podejrzliwe obserwował innych i zdecydował się w końcu jako ostatni. Gdy tylko wbił zęby w miąższ, Unni odegrała przedstawienie. Złapała się za gardło i „umarła” w dramatyczny sposób. Morten wstrząśnięty wypuścił owoc, który trzymał w ręku, i prędko wypluł odgryziony kawałek.

– To smakuje mniej więcej jak persymona – stwierdziła Juana. – Nie jest to z pewnością ten sam owoc, ale bardzo smaczny.

Mortenowi zrobiło się okropnie nieprzyjemnie.

– Nie wolno ci tak robić, Unni – poskarżył się. – Za każdym razem doprowadzasz do tego, żebym się wygłupił.

– Sam potrafisz to doskonale. Unni pogłaskała drzewo.

– Dziękujemy ci, drzewo, twoje owoce to dla nas ocalenie od śmierci głodowej.

Wmówiła sobie, że usłyszała: „To ja wam dziękuję”, Unni bowiem nie brakowało fantazji.

– Możemy zerwać kilka owoców i zabrać je ze sobą? – spytała.

Zapewne uzyskali pozwolenie, gdyż drzewo nic nie powiedziało.

– To znacznie poprawiło naszą sytuację – stwierdził Antonio, gdy pakowali owoce do bagażu.

W tym czasie jednak pasożytnicze rośliny podpełzły bliżej. Wędrowcy mieli teraz tylko jedną drogę – powrotną.

– Cóż to za bestie? – westchnęła Sissi. – Gdybym również ja miała nóż, moglibyśmy posuwać się szybciej.

– My nie jesteśmy drzewami, durnie! – zawołała Unni do pełznących po ziemi, szukających ofiary pędów. – Nie jesteśmy pod żadnym względem smaczni, składamy się z samej skóry, kości i mnóstwa żółci. Psik! Uciekajcie! Uważajcie na Mortena, on dzisiaj nie myl nóg!

– Podobnie jak cala reszta – odparował Morten, uskakując z objęć drapieżnego pędu. – Chyba że w rzece. Pomocy! Zostawcie moje szlachetne odnóża!

Chociaż starał się żartować, w jego głosie dał się słyszeć strach.

Jordi zorientował się, że sytuacja staje się krytyczna.

– Te rośliny zaczynają rosnąć coraz gęściej, jakby naprawdę się ocknęły. Musimy odnaleźć główny pień.

– Ale przecież się nie przedrzemy – stwierdziła wystraszona Juana. – Nie dotrzemy nawet do żadnego drzewa. Au! – uderzyła w pęd, który oplatał się wokół jej nogi. Miguel natychmiast znalazł się przy niej i obciął go, lecz nie na wiele się to zdało.

– Dziewczęta – powiedział Jordi. – Biegnijcie z powrotem do drzewa owocowego, tam raczej będziecie bezpieczne.

– A ja? – spytał Morten.

– Masz nóż?

– Nie. To znaczy tak, nożyk do masła.

– Wobec tego idź razem z dziewczętami, będziesz je bronić.

Antonio i Sissi mimo wszystko zostali z Jordim i Miguelem, by w razie potrzeby ich zastąpić, gdyby ręce zaczęły odmawiać im już posłuszeństwa. Rzucili się na gęstwinę, tnąc i siekąc na wszystkie strony.

– Czy ty masz jakiś pomysł, Miguelu? Sprawiasz wrażenie, jakbyś bardzo świadomie podążał do celu – powiedział Jordi.

– Góra – odparł Miguel. – Wygląda na to, że całe to paskudztwo rozprzestrzenia się właśnie od tej strony.

Jordi z początku się nie zorientował, lecz po pewnym czasie dostrzegł, w czym rzecz. Im bardziej zbliżali się do zbocza góry, tym gęściej rosły tu pasożytnicze rośliny. Za każdym razem, gdy udało im się oswobodzić jakieś drzewo, sytuacja przynajmniej na chwilę stawała się łatwiejsza, gdyż wówczas więdły również odnogi, pełzające po ziemi w pobliżu pnia. Nie obeszło się jednak bez ataków. Dobrze, że było ich czworo, bo dzięki temu mogli zmieniać się i ratować z uścisków szarżujących pędów.

Zauważyli w końcu, że chyba zbliżają się do jakiegoś ważnego miejsca. Łodygi czy też może raczej pnie pasożytniczych roślin grubością dorównywały pniom drzew i teraz bardzo trudno było się pomiędzy nimi przedrzeć.

Niestety, usłyszeli też krzyk Mortena wzywającego pomocy.

– Nie mamy na to czasu – stwierdził Antonio zgnębiony. Zlewał go pot i cały pokryty był zwiędłym liśćmi.

Ale Jordi zaniepokoił się o Unni.

– Weź nóż, Miguelu! Ja pobiegnę z powrotem. Zaraz tu do was wrócę.

Gdy jednak dotarł do drzewa owocowego, czekała go niespodzianka. Cała trójka, Morten, Unni i Juana, wspięli się na najniższe gałęzie i siedzieli tam teraz w spokoju, zajadając każde swój owoc.

Nie, wcale nie wołali! Owszem, słyszeli dochodzące z oddali głosy. Może i wołanie o pomoc, sądzili jednak, że to nawołuje się między sobą grupa Jordiego.

– To znaczy, że nie jesteśmy w tym lesie sami – powiedział Jordi w zamyśleniu. – Spróbujcie wdrapać się wyżej, tak żeby nikt was nie zauważył. Dotarliśmy już prawie do głównego korzenia.

– Ale przecież my im w ten sposób pomagamy – wtrącił się Morten. – Sprzątamy to zielsko i być może jeszcze zapewniamy jedzenie!

– Trudno, inaczej być nie może – odparł Jordi. – I tak już mamy dość kłopotu z próbami utrzymania się przy życiu.

Powiedziawszy to, puścił się biegiem.

Bardzo chciał zabrać ze sobą Unni, nie podobało mu się, że zostawia ją bez żadnej ochrony. Tam jednak, dokąd śam zmierzał, było jeszcze niebezpieczniej.

Musieli działać szybko, zanim ich prześladowcy odkryją drzewo o dziwnych owocach. I to w podwójnym rozumieniu tego określenia, bo wszak teraz na tym drzewie wisiały naprawdę niezwykłe owoce.

Och, nie! Przypomniała mu się teraz jedna z najbardziej wstydliwych epok w dziejach ludzkości. Gorączka nienawiści rasowej w dziewiętnastym i dwudziestym wieku i gorzka pieśń „Strange fruits are hanging from the tree”* [Strange fruits are hanging from the tree (ang.). – Dziwne owoce zwisają z drzewa (przyp. tłum.)]. Jordiego na wspomnienie zła tkwiącego w białym człowieku aż ścisnęło w żołądku.

A przecież miał dość problemów tu i teraz.

10

Miguel i Sissi cięli jak opętani, natomiast Antonio musiał zająć się własną zranioną ręką. Nie wyglądała najlepiej, to jeden z pędów niczym bat rozciął mu dłoń na całej szerokości.

Sissi nagle się zatrzymała.

– Zobacz, jaka ciemność przed nami – szepnęła do Miguela, który natychmiast przysunął się bliżej, żeby ją osłaniać.

Podniósł głowę. Nieco dalej w głąb wśród plątaniny pasożytniczych roślin przy skalnej ścianie ujrzał olbrzymi gruby pień. Najprawdopodobniej nigdy nie zdołaliby go wyminąć.

– To on – oświadczył.

Wrócił Jordi i przekazał pozostałym, czego się dowiedział.

– Źle dla tych ludzi – stwierdził cierpko Antonio. – Jeśli rzeczywiście słyszeliśmy krzyk wzywający ratunku, to, doprawdy, mają z czym się zmagać. Ale co my zrobimy z tym? – spytał, wskazując na paskudztwo.

Rośliny atakowały teraz ze zdwojoną mocą. Sissi opędzała się od nich jak szalona, zadając ciosy na lewo i prawo.