– Przyszedł mi do głowy pewien pomysł! – zawołała. – Masz tu chyba linę, Antonio, prawda?
– Nie, lina została nad rzeką.
– No tak, oczywiście, głupia jestem. Ale nietrudno o to w ogniu walki. Pomysł spalił na panewce. Ktoś ma jakiś inny?
Rozmawiając, nawet na chwilę nie przestawali ciąć.
– Gdybym tylko mógł stać się Tabrisem… – zaczął Miguel rozmarzonym tonem.
– Nie, już raczej wezwiemy Urracę – stwierdził Jordi. Oczy Miguela rozbłysły.
– O, tak, wezwijcie ją, wtedy na pewno stanę się Tabrisem!
– Och, nie, same niemądre pomysły! Szkoda, że nie mamy trochę dynamitu.
– Ależ mamy! – rozjaśniła się Sissi. – Hassę i Nisse stwierdzili, że ładunek wybuchowy może nam się przydać.
Przyjaciele ogromnie się przerazili.
– I ty wędrowałaś przez całą tę drogę z materiałem wybuchowym? Jeździłaś z nim samochodem?
– E tam, jest zabezpieczony. To specjalność Hassego. Mam go w plecaku.
Odpowiedzią na jej słowa było milczenie. Koniec końców jednak, w czasie gdy Miguel ciął i niszczył usiłujące ich zadusić rośliny, Sissi z największą oczywistością pod słońcem zamontowała niewielki ładunek wybuchowy wyjęty z prostokątnego pudełka, umieściła go w dziurze w ziemi, którą mężczyźni wykopali nożami pomiędzy korzeniami obrzydliwej rośliny, a potem wyjęła niewielkie urządzenie do zdalnego sterowania, na którego widok mężczyźni pobledli z przerażenia, uświadamiając sobie, że Sissi miała je przez cały czas przy sobie. A potem wszyscy rzucili się do ucieczki.
– Jak teraz nie wybuchnie, to będzie kompromitacja wszech czasów – stwierdził Antonio.
– Oczywiście – powiedziała Sissi. – Bo wtedy wrócimy tam, żeby się przekonać, dlaczego nie wybuchło, i dopiero wtedy łupnie.
Miguel nie odzywał się wcale. Tym razem nie rozumiał, o co w tym wszystkim chodzi.
– Ale ten ładunek był maleńki – szepnął Jordi, jak gdyby coś nakazywało mu milczenie. – Pewnie tylko pstryknie.
– Hassę zna się na rzeczy. Jego ojciec jest inżynierem pirotechnikiem, a zainteresowanie Hassego tymi sprawami graniczy z piromanią. On chyba wie wszystko o materiałach wybuchowych… Och, nie, zabieraj te swoje wstrętne palce! Nie, nie, Miguelu, nie mówiłam do ciebie, tylko do tych obrzydliwych pnączy!
Chociaż powinni być na to przygotowani, to jednak mimo wszystko gwałtownie drgnęli, gdy Sissi uruchomiła zapalnik i ładunek wybuchł z ogłuszającym hukiem.
Stali odrobinę zbyt blisko i gwałtowny podmuch powietrza ich przewrócił. Leżąc, szeroko otwartymi oczyma patrzyli, jak olbrzymi korzeń unosi się nad ziemią, a potem, śmiertelnie zraniony, z powrotem opada. Więdnące liście posypały się z góry na las i na ludzi niczym brudnobrunatny śnieg.
Sissi prędko odkopała się z zaspy zwiędłych liści.
– Świetnie, prawda? – rozpromieniła się uszczęśliwiona.
– Fenomenalnie! – westchnął Antonio. – Nigdy nic podobnego nie widziałem.
W całym lesie, który w ciągu kilku sekund zmienił się z ciemnozielonego w brunatny i miejscami biały, tam gdzie ukazały się prawdziwe pnie, niósł się szelest.
Chwilę potem nadbiegła trójka przyjaciół.
– Co się stało? Jesteście ranni? – dopytywała się wystraszona Juana.
Miguel wciąż nie mógł otrząsnąć się z szoku.
– Ach, wy ludzie! Coraz to nowe niespodzianki. Doprawdy, ileż wy umiecie!
Był tak wzburzony, że nie zastanawiając się, porwał Sissi w objęcia, ale zaraz w poczuciu winy ją puścił.
– Cały zaszczyt za to, co się stało, przypada Sissi i jej przyjacielowi Hassemu – oznajmił Jordi. – Wybaczymy więc jej chyba, że przez tyle tygodni narażała nasze życie. No, ale teraz musimy się spieszyć. Nie jesteśmy sami w tym dotkniętym czarami lesie.
Jordi nie śmiał powiedzieć tego głośno, kiedy Miguel był w pobliżu, lecz zastanawiał się, czy przypadkiem Urraca nie przyłożyła ręki do cudownego pojawienia się owoców. Nie podejrzewał jej obecności w lesie, który zapewne z takiego czy innego powodu stanowił dla niej zagrożenie, lecz być może obserwowała rozwój wypadków z któregoś ze wzgórz otaczających dolinę i trzymała nad nimi swą magiczną opiekuńczą dłoń. Żadnej pewności jednak nie miał.
Jego chwila zadumy spowodowała zaledwie króciutką przerwę w rozmowie z przyjaciółmi.
– Czy ktoś ma pojęcie o kierunkach?
Morten z dumą wyciągnął mapę i kompas.
– Proszę, proszę – rzekł Antonio ze szczerym podziwem. – A więc każdy może się do czegoś przydać. Co byśmy poczęli bez ciebie, Mortenie?
– Byłoby wam cudownie – zachichotał chłopak.
– O, nie, bardzo by nam ciebie brakowało – zaprotestował z powagą Antonio, a wszyscy pozostali przychylili się do jego opinii.
Morten wyraźnie się wzruszył, bo nieswoim głosem zapytał:
– Idziemy?
Thore Andersen krzyczał:
– Ratunku! Niech ktoś nas stąd zabierze! To przecież czysty obłęd! Czyżby nikt nie miał przy sobie sekatora?
– Nie bądź idiotą! – syknął chudy mężczyzna, lecz i w jego głosie dała się słyszeć panika. – Co to może znaczyć? Te drzewa są przecież żywe!
– Nie – krzyknęła asystentka falsetem. – To wcale nie drzewa, to jakieś piekielne pnącza! Pomóżcie, uwolnijcie mnie!
Trójka nieznajomych weszła do lasu nieco bardziej z lewej strony niż ci, których ścigali. Nie zauważyli więc drogi utorowanej przez gęstwinę. Męczyli się okropnie, chociaż chudy miał nóż. Thore Andersen trzymał rewolwer, lecz do czego mógł strzelać? Tego rodzaju broń w tej sytuacji była do niczego niezdatna. Asystentka posługiwała się jedynie własną wściekłością i rwała zdradzieckie pędy, lecz tak czy owak cała trójka była przestraszona do obłędu. Przeczuwali, że może się to skończyć tylko w jeden sposób, ale przecież do tego nie mogli dopuścić.
Nagle usłyszeli głuchy odgłos eksplozji, dochodzący gdzieś ze środka doliny. Niczego nie mogli pojąć.
Na pół przyduszeni z całych sił walczyli o życie i nagle… Koszmar zelżał.
Wtedy jednak oni leżeli już nieprzytomni na ziemi.
Emma, Alonzo, Kenny i Tommy, przeprawiwszy się przez rzekę płynącą w dolinie, wspinali się na pasmo wzgórz, przemoczeni do suchej nitki i źli. Przeprawa przez rzekę poszła im łatwo, no, stosunkowo łatwo, ponieważ ci, którzy podążali przed nimi, odkryli linę w wodzie i za jej pomocą przeszli na drugi brzeg.
Wprawdzie lina nie była napięta i przez to przeprawie towarzyszyły okrzyki szalonego strachu, a ich palce zaciskały się na prowizorycznym moście, prawie drętwiejąc. Tamci jednak nic nie wiedzieli o Emmie i jej bandzie, niemalże depczącej im po piętach, pozostawili więc linę widoczną na obu brzegach.
Alonzo brawurowo rozpoczął przejście na drugą stronę rzeki, nie miał bowiem pojęcia, jak bardzo silny jest tu prąd. Woda zerwała mu spodnie i buty, on sam jednak zdołał się utrzymać i w końcu znalazł się po drugiej stronie. Reszta po jego doświadczeniach zachowała większą ostrożność i wspólnymi siłami zdołali naprężyć nieco linę. Przeprawili się na drugi brzeg kompletnie przemoczeni. Emma na swoje szczęście nie mogła zobaczyć, jak wygląda. Jasne włosy zwieszały jej się w strąkach jak płaska zasłona, wyraźnie też było widać, że dawno już powinna była przeprowadzić kurację rozjaśniającą włosy, miała bowiem trzycentymetrowe czarne odrosty. Po ładnie zarysowanych kościach policzkowych spływał tusz do rzęs, malując na policzkach równoległe smugi.
Stanęli w końcu na szczycie, Alonzo w stanowczo zbyt krótkich zapasowych spodniach Tommy’ego, i zobaczyli rozpościerający się w dole piękny ciemnozielony las.
– No proszę, czeka nas miła chwila odpoczynku w zielonym gaju – stwierdziła Emma. – Wszystko jakoś się nam dobrze układa.