– Cóż, chyba rzeczywiście związek z nim należy uznać za uśmiercony w zarodku – rzuciła Unni lekko. – Zwłaszcza że ostatnio coraz bardziej zaczyna przypominać Tabrisa, im bliżej jesteśmy doliny. Bardziej niepokoi mnie Morten.
– Morten? A to dlaczego?
– Dobrze go znam i chociaż nie pokazuje tego po sobie, to jednak bardzo ciężko przyjął zerwanie z Sissi. Kolejny raz ktoś go odrzucił. Wprawdzie to nie miało dla niego tak wielkiego znaczenia – zastrzegła się Unni – lecz mimo wszystko znów wpadł w kolejną ze swoich najzupełniej zrozumiałych depresji. Wydaje mu się, że nikt go nie lubi.
– Ależ przecież ja go lubię! – oświadczyła zdumiona Juana, mimowolnie zerkając na zwałowisko głazów, gdzie Morten „dyrygował” całą operacją, nie robiąc nic konkretnego. – Wszyscy go przecież lubimy.
– Owszem, lecz czy mu to okazujemy? Przecież głównie odnosimy się do niego z sarkazmem. Tymczasem trzeba go zrozumieć, jego matka umarła, kiedy był mały. Przez to przekleństwo rycerzy, wiesz. A ojciec niezbyt się nim interesował. W szkole się z niego naśmiewano, jedynym stałym punktem w jego życiu była przez kilka lat Gudrun, ale w końcu Morten nie chciał już dłużej mieszkać w zapadłej dziurze nad morzem, jak wszyscy młodzi tęsknił do wielkiego miasta. Z dziewczynami nie układało mu się najlepiej, jakoś nie potrafił sobie z tym radzić, a potem Leon potrącił go samochodem i Emma porwała go w swoje szpony. Głęboko zraniła jego i tak marne poczucie własnej wartości. Cóż, Morten zawsze wybierał niewłaściwe dziewczęta, ale możesz mi wierzyć, że nigdy tak naprawdę nie był w żadnej z nich zakochany.
Zawsze był powierzchowny i kierował się wyłącznie wyglądem, pomyślała Unni, lecz na głos tego nie powiedziała.
– I często musiał przeżywać klęskę, tak jak teraz przy tym, co go spotkało w związku z Sissi. Doprawdy, jego poczucie własnej wartości jest teraz mniejsze niż zero.
Juana popatrzyła na Mortena stojącego w głębi naturalnego tunelu, w którym jedynie migotliwe błyski kieszonkowych latarek oświetlały jasnoszare ściany.
– Biedaczysko! Muszę ci powiedzieć, że ja również wiele myślałam o tym, żeby podreperować to jego nadszarpnięte poczucie własnej wartości, bo przecież on na to zasługuje. Tak naprawdę jest przecież bardzo miły, prawda?
– Rzeczywiście, bardzo. I ma też poczucie humoru, wiesz. Nieraz mu już ono pomogło. No i wiesz, przynajmniej wydaje mi się, że powoli rezygnuje z tendencji do przeskakiwania przez płot w miejscu, gdzie jest on najniższy. Bo wiesz, zawsze szedł po linii najmniejszego oporu.
Unni zorientowała się, że najwyraźniej nabrała pewnego przykrego zwyczaju językowego. Powiedziała „wiesz” stanowczo zbyt wiele razy w ciągu krótkiego czasu. Dokładnie tak jak inni, którzy używają „jakby” albo „więc” czy też innych zupełnie zbędnych słów i umieszczają je niemalże w każdym zdaniu. Stwierdziła, że musi nad tym zapanować.
– Tak, tak, Mortenowi potrzeba łagodnej, dobrej i kulturalnej dziewczyny, którą po części mógłby chronić, ale przede wszystkim na której mógłby polegać na dobre i na złe. Monika, jego poprzednia dziewczyna, przez bardzo zresztą krótki czas, była zbyt prosta. To taka zwyczajna dziewczyna z dobrej rodziny, która…
Ojej, musi uważniej dobierać słowa! Przecież Juana również była dziewczyną z dobrej rodziny, chociaż może wcale nie taką zwyczajną.
Dokończyła:
– … która nie dorównywała mu pod względem intelektualnym.
Doskonale to powiedziała, choć co prawda Unni nigdy nie uważała, by Morten jakoś specjalnie błyszczał intelektem.
Wstała. Zasiała już to, co miała zasiać, teraz mogła jedynie czekać, żeby się przekonać, co z tego wyrośnie.
– No, może trochę poudajemy, że w czymś pomagamy? Juana również wstała, lecz ujęła Unni za rękę. Dalej nie ruszały się z miejsca.
– Unni… czy ty również zauważyłaś jakąś zmianę w Miguelu?
– Tak – odparła Unni z powagą. – On się powoli zmienia w Tabrisa. Wprawdzie przeobrażenie następuje wolno, lecz staje się widoczne.
Juana tęsknie popatrzyła na Miguela. Jej wargi się poruszyły. Unni gotowa była przysiąc, że dziewczyna szepnęła: „A więc jednak się spóźniłam”. ‘
Ale w wyrazie twarzy młodej Hiszpanki nie było widać szczególnego żalu i zaraz, jakby na próbę, zerknęła na Mortena.
Pierwszy etap chyba już za nami, pomyślała Unni. Teraz pewnie będzie trudniej, bo muszę spróbować obrócić zło w dobro, nim rzeczywiście będzie za późno.
Nad Mortenem postanowiła wcale nie pracować.
Wiedziała, że bez trudu ulegnie kilku miłym słowom i parze ciemnych południowych oczu, jeśli tylko okażą mu zainteresowanie. Co z tego wyniknie później, to już mniej interesujące. Liczy się tu i teraz.
Mieli tak straszliwie mało czasu. Miguel wkrótce będzie już historią, a kiedy zamiast niego pojawi się Tabris, wszystko przepadnie.
Udało jej się zamienić kilka słów z Miguelem, kiedy nikt nie mógł ich usłyszeć. Odbierała od niego kamienie, które zdejmował z usypiska. Poczuła wtedy, że jego ręce są bardziej szponami niż ludzkimi dłońmi.
– Załatwiłam tę delikatną sprawę – powiedziała cicho. – Jesteś wolny, obyło się bez smutku.
Miguel skinął jej głową.
– Dziękuję.
Ukończyli pracę. Korytarz był dostępny. Unni musiała działać dalej. Otrzepała pył z dłoni i oświadczyła Sissi:
– Miguel przygląda ci się z wielkim podziwem. Szeroki, biały uśmiech Sissi aż zajaśniał w ciemności.
– Naprawdę? Może i tak, jeśli jest z tych, co lubią mięśnie.
– Chyba nie chodzi jedynie o mięśnie… Czy ty się nigdy go nie boisz?
– Miguela? A dlaczego miałabym się go bać? Przecież doskonale nam się ze sobą współpracuje.
– A Tabrisa się nie przestraszyłaś?
– Uważam, że wyglądał wspaniale. Chciałabym go znów zobaczyć.
To się może stać prędzej, niż byś tego chciała, pomyślała Unni.
– Powiedz więc o tym Miguelowi.
– Już mu mówiłam.
– I co on na to?
– Powiedział: „Phi, trzymaj się tego głupka Mortena”, a potem odszedł. Wydaje mi się, że sprawiał wrażenie trochę… Nie. Nic.
– Trochę zazdrosnego?
– Nie wiem. Nie chcę stawać na drodze Juanie. Teraz Unni mogła szczerze się uśmiechnąć.
– Coś mi się wydaje, że Juana jest bardziej zajęta pocieszaniem Mortena.
– Naprawdę? Ach, zobacz, czy to nie światło widać tam w oddali?
– Och, rzeczywiście!
Unni czuła się wyczerpana tą swoją zakulisową polityką, ale była z siebie bardzo zadowolona. Uczyniła, co w jej mocy, żeby zapobiec katastrofie.
Nic więcej chwilowo zrobić nie mogła, a co z tego wyniknie…?
Wkrótce wszyscy siedmioro stali w milczeniu, spoglądając w maleńką dolinę, z pozoru wydającą się dziewiczą nietkniętą puszczą, lecz…
Nie wiadomo skąd nadleciał wiatr i zawirował niczym gromada duchów zmarłych. Lodowatym podmuchem omiótł ich włosy i ubrania, szarpnął dębami porośniętymi bluszczem i przekwitłymi orchideami rosnącymi u ich stóp, jak gdyby chciał wyrwać kwiaty z ziemi.
Jordi zacytował na głos:
– „Istnieje droga skryta w lesie tak dokładnie, że dęby milczą, zaś orchidee porastające ziemię odwracają się, gdy je spytać. Jedynie ten, kto zna ucieczkę orłów, może odnaleźć ścieżkę, która już nie istnieje, kiedy bracia nadejdą z miejsca, gdzie orły są małe. Pięciu rycerzy to ostatni ludzie, którzy szli tą ścieżką. Śladem ich podążała la bruja. Ona to posiada teraz wiedzę o tym, którędy wiedzie ścieżka. Bracia mogą ją odnaleźć, a potomkowie trzej dopomóc. Stwór może zabić”.