Wstał i przeszedł przez komnatę na balkon, skąd roztaczał się niezrównany widok na drzewa. Odniósł wrażenie, że drzewa też na niego patrzą.
Wyczuwał ich niechęć. To dziwne, bo ludzie jakoś nie protestowali. Zresztą przeciwko niczemu właściwie nie protestowali. Verence był na swój sposób popularny. Sporo ludzi zjawiło się na pogrzebie; pamiętał rzędy poważnych twarzy. Nie wyglądali na głupich. W żadnym razie. Wyglądali na zajętych innymi sprawami; jakby to, co robią królowie, nie było szczególnie ważne.
Irytowało go to tak samo jak drzewa. Solidne rozruchy, na przykład, byłyby bardziej… bardziej właściwe. Człowiek mógłby pojeździć, powieszać ludzi, powstałoby twórcze napięcie, tak ważne dla rozwoju państwa. Na równinach, kiedy dawało się ludziom kopniaka, odpowiadali kopniakiem. A tutaj, kiedy dać komuś kopniaka, odsunie się tylko i będzie czekał, aż noga człowiekowi odpadnie. Jak królowie mogą przejść do historii, władając takim narodem? Nie można tych ludzi dręczyć, tak samo jak nie można dręczyć materaca.
Podniósł już podatki i spalił parę wiosek, dla zasady, żeby pokazać, z kim mają do czynienia. I właściwie nie uzyskał żadnego efektu.
A teraz jeszcze te czarownice. Nie dawały mu spokoju.
— Błaźnie!
Błazen, który uciął sobie krótką drzemkę za tronem, obudził się przerażony.
— Słucham!
— Podejdź.
Błazen zbliżył się, brzęcząc żałośnie dzwoneczkami.
— Powiedz mi, Błaźnie, czy tu zawsze pada deszcz?
— Dufam, wujaszku…
— Po prostu odpowiedz na pytanie — rzekł lord Felmet z żelazną cierpliwością.
— Czasami przestaje, sir. Żeby zrobić miejsce dla śniegu. A czasem mamy tu naprawdę uporczywe orguliczne mgły — wyjaśnił Błazen.
— Orguliczne? — zdziwił się książę.
Błazen nie mógł się powstrzymać. Jego przerażone uszy słyszały, jak usta wyrzucają:
— Gęste, panie. Od łacianińskiego orgulum, co oznacza zupę czy też wywar.
Ale książę nie słyszał. Wysłuchiwanie paplania niższych stanem nie uważał na warte wysiłku.
— Nudzę się, Błaźnie.
— Pozwól, że cię rozbawię, panie, swoimi wesołymi uwagami czy lekkim żartem.
— Spróbuj.
Błazen oblizał wyschnięte wargi. Szczerze mówiąc, tego się nie spodziewał. Król Verence cieszył się, kiedy mógł dać mu kopniaka albo rzucić w głowę butelką. To był prawdziwy król.
— Czekam. Rozśmiesz mnie. Błazen nabrał tchu.
— Jak chcesz, złociutki — wykrztusił. — Jakąż różnicę znajdziesz między sokołem łownym?
Książę zmarszczył brwi. Błazen uznał, że lepiej nie czekać.
— Takąż, że nóżkę jedną bardziej ma niż drugą — odpowiedział, a potem, ponieważ było to elementem dowcipu, poklepał lekko Felmeta swoim balonem na patyku i brzdęknął w mandolinę.
Wskazujący palec księcia wystukał ostry werbel na poręczy tronu.
— Rozumiem — rzekł władca. — I co dalej?
— To jest… tego… już wszystko — wyjaśnił Błazen. — Mój dziadek uważał, że to jeden z jego najlepszych żartów.
— Śmiem podejrzewać, że opowiadał go nieco inaczej — stwierdził książę. Wstał. — Przywołaj moich łowczych. Mam ochotę wyruszyć na polowanie. Ty też możesz pojechać.
— Panie, nie potrafię dosiadać konia!
Po raz pierwszy od rana lord Felmet się uśmiechnął.
— Doskonale — rzekł. — Damy ci konia, który nie potrafi nieść jeźdźca. Cha, cha.
Spojrzał na obandażowaną dłoń. W wolnej chwili, postanowił, każę zbrojmistrzowi przysłać mi pilnik.
Przeminął rok. Dni cierpliwie następowały jeden po drugim. Kiedyś, na samym początku multiversum, próbowały mijać wszystkie naraz, ale nic z tego nie wyszło. Tomjon siedział pod rozchwianym stolikiem Hwela i przyglądał się ojcu, który chodził od ściany do ściany wozu i mówiąc machał ręką. Vitoller zawsze machał ręką, kiedy mówił; gdyby związać mu ręce z tyłu, stałby się niemową.
— No dobrze — rzekł. — A może Królewskie narzeczone?
— W zeszłym roku — odpowiedział mu głos Hwela.
— Niech będzie. W takim razie dajmy im Malla, tyrana Klatchu — postanowił Vitoller. Jego krtań gładko zmieniła przełożenie i głos stał się grzmiący, zdolny wprawić w wibrację szyby po drugiej stronie przeciętnego miejskiego rynku. — „We krwi przybyłem i we krwi rządzić, będę, by nikt nie śmiał szturmować tych krwawych murów…”
— Wystawialiśmy to dwa lata temu — oświadczył spokojnie Hwel. — Zresztą ludzie mają już dosyć królów. Chcą się trochę pośmiać.
— Moich królów na pewno nie mają dosyć — zapewnił Vitoller. — Drogi chłopcze, ludzie nie po to przychodzą do teatru, żeby się śmiać. Przychodzą, żeby Przeżywać, Czerpać Naukę, Zachwycać się…
— Śmiać się — stwierdził chłodno Hwel. — Popatrz na ten kawałek.
Tomjon usłyszał szelest papieru i trzeszczenie wikliny, gdy ojciec opuścił swój ciężar na kosz z rekwizytami.
— Mag swego rodzaju — przeczytał Vitoller. — Albo jak sobie chcecie. Hwel wyciągnął nogi pod stołem i potrącił Tomjona. Wyciągnął go za ucho.
— O co tu chodzi? — zapytał Vitoller. — Magowie? Demony? Chochliki? Kupcy?
— Jestem dość zadowolony ze sceny czwartej w akcie drugim.
— Hwel pchnął malucha w stronę kosza rekwizytów. — Komik Przy Myciu i Dwóch Służących.
— Jakieś sceny na łożu śmierci? — spytał Vitoller z nadzieją.
— Nie… ale mogę wstawić żartobliwy monolog w trzecim akcie.
— Żartobliwy monolog?
— No dobrze, jest jeszcze miejsce na mowę w ostatnim akcie — zapewnił pospiesznie Hwel. — Napiszę dziś wieczorem. Żaden kłopot.
— I cios sztyletem — zażądał Vitoller, wstając. — Ohydny mord. To zawsze się podoba.
Wyszedł, by dopilnować ustawiania sceny.
Hwel westchnął i sięgnął po pióro. Gdzieś za obwisłymi ścianami z derki leżało miasteczko Wiszący Pies, które pozwoliło się zbudować na występie stromej ściany kanionu. W Ramtopach nie brakowało płaskiego gruntu. Problem w tym, że w większości był pionowy.
Hwel nie lubił tych gór, co musiało dziwić, jako że Ramtopy były odwieczną krainą krasnoludów, a on był krasnoludem. Został jednak dawno wygnany ze swego plemienia, nie tylko z powodu klaustrofobii, ale też skłonności do marzeń. Miejscowy król krasnoludów stwierdził, że nie jest to pożądany talent u kogoś, kto powinien machać kilofem i nie zapominać, w co należy trafić. W rezultacie Hwel otrzymał bardzo małą sakiewkę złota, serdeczne życzenia całego plemienia oraz stanowcze „żegnaj”.
Przypadek zdarzył, że akurat przejeżdżali tamtędy Vitoller ze swymi wędrownymi aktorami i krasnolud poświęcił miedziaka, by zobaczyć spektakl Smok z równin. Patrzył nieruchomo i nawet mięsień nie drgnął mu na twarzy, wrócił do siebie, a rankiem zastukał do wozu Vitollera. Przyniósł pierwszy szkic Króla spod góry. Nie była to wybitna sztuka, jednak Vitoller okazał się dostatecznie spostrzegawczy, by w kudłatej głowie zobaczyć wyobraźnię tak potężną, że pozwoli zdobyć świat. Kiedy więc wędrowni aktorzy powędrowali dalej, jeden musiał biec, żeby dotrzymać im kroku…
Cząstki czystego natchnienia bez przerwy przebijają wszechświat. Co jakiś czas któraś z nich trafia w gotów do jej przyjęcia umysł, który następnie odkrywa DNA, formę sonaty na flet albo metodę produkcji żarówek przepalających się dwa razy szybciej. Jednak większość tych cząstek chybia. Większość ludzi przez całe życie nie zostaje trafiona nawet jedną.