Выбрать главу

Niektórzy mają jeszcze większego pecha. Trafiają w nich bez przerwy.

Taki właśnie był Hwel. Natchnienia, w ilości wystarczającej dla stworzenia pełnej historii sztuki scenicznej, trafiały bezustannie do niewielkiej twardej czaszki, zaprojektowanej przez ewolucję dla funkcji nie bardziej spektakularnych niż wyjątkowa odporność na ciosy topora.

Hwel polizał pióro i nieco zawstydzony rozejrzał się po obozowisku. Nikt nie patrzył. Ostrożnie podniósł Maga, odsłaniając drugi stos kart papieru.

Nie była to kolejna chałtura. Każdą stronicę zrosił potem; słowa były wpisane mozaiką kleksów, skreśleń i drobno nabazgranych dopisków. Hwel przyglądał się im przez chwilę, samotny w świecie złożonym tylko z niego, następnej czystej strony i hałaśliwych, grzmiących głosów, które nawiedzały go w snach.

Zaczął pisać.

Uwolniony od nigdy zbyt czujnej uwagi Hwela, Tomjon uchylił wieko kosza z rekwizytami i metodycznie — jak to dziecko — zaczął wypakowywać korony.

Krasnolud wysunął język i prowadził oporne pióro po zaplamionej inkaustem stronie. Znalazł miejsce dla nieszczęśliwie zakochanych, dla zabawnych grabarzy i garbatego króla. Sprawiały mu teraz kłopoty koty i wrotki…

Cichy bełkot sprawił, że uniósł głowę.

— Na miłość bogów, mały — powiedział. — Przecież jest za duża. Schowaj ją.

* * *

Dysk wtoczył się w zimę.

Ramtopy zimą trudno uczciwie opisywać jako magiczną, oszronioną krainę czarów, gdzie każdą gałązkę oplata koronka kruchego lodu. Ramtopy zimą nie lubią żartów; są bramą prowadzącą do pierwotnego mrozu sprzed stworzenia świata. Ramtopy zimą to parę sążni śniegu i lasy zmienione w zbiór cienistych tuneli pod zaspami. To leniwy wicher, któremu nie chce się wiać dookoła ludzi, więc dmucha przez nich na wylot. Pomysł, że zima może przynosić radość, nigdy nie przyszedł do głowy nikomu z mieszkańców Ramtopów, którzy znają osiemnaście różnych określeń śniegu[5].

Duch króla Verence’a krążył po murach samotny i głodny. Spoglądał na swe ukochane lasy i wyczekiwał okazji.

Była to zima pełna wróżb. Nocami komety rozbłyskiwały na mroźnym niebie. Za dnia nad krainą przepływały chmury ukształtowane w potężne wieloryby i smoki. We wsi Ostry Grzbiet kotka urodziła dwugłowe kociątko; ponieważ jednak Greebo — dzięki nieustającym wysiłkom — był męskim przodkiem każdego kota przynajmniej od trzydziestu pokoleń, zdarzenie to nie było szczególnie prorocze.

Za to w Głupim Ośle młody kogut zniósł jajo i musiał odpowiedzieć na kilka bardzo kłopotliwych pytań natury osobistej. W Lancre pewien człowiek przysięgał, że spotkał kogoś, kto na własne oczy widział, jak drzewo wstało i poszło przed siebie. Spadł krótki, ulewny deszcz krewetek. Na niebie pojawiały się dziwne światła. Gęsi chodziły tyłem. A nad tym wszystkim płonęły gigantyczne falbany zimnego ognia, Aurory Coriolis, czyli Zorzy Osiowej, której chłodne kolory rozświetlały i zabarwiały śnieg.

Nie było w tym nic dziwnego. Ramtopy ciągnęły się w poprzek gigantycznej, stojącej fali magii Dysku niczym żelazny pręt upuszczony niewinnie na tory metra. Magia bezustannie wyładowywała się w okolicy. Ludzie budzili się nocą, mruczeli: Jeszcze jeden przeklęty omen” i zasypiali znowu.

Nadeszła Noc Strzeżenia Wiedźm, znacząc początek nowego roku. I z przerażającą gwałtownością nic się nie wydarzyło.

Niebo było czyste, śnieg głęboki i sypki jak cukier puder.

Zamarznięty las milczał i pachniał metalem. Jedyne, co spadało z nieba, to z rzadka tylko świeży śnieg.

Jakiś człowiek przeszedł przez wrzosowiska od Ostrego Grzbietu do Lancre i nie zobaczył ani jednego błędnego ognika, bezgłowego psa, spacerującego drzewa, widmowego powozu ani komety. Dobrzy mieszczanie musieli zaprowadzić go do tawerny i postawić coś mocniejszego, żeby mógł zaniepokoić nerwy.

Stoicyzm Ramtoperów, rozwijany od lat do formy absolutnej odporności na taumaturgiczny chaos, nie mógł znieść takiej zmiany. Była jak hałas, którego się nie słyszy, dopóki nie ucichnie.

Babcia Weatherwax właśnie go słyszała, opatulona górą kołder w lodowatej sypialni. Noc Strzeżenia Wiedźm jest na Dysku tradycyjnie tą jedyną w roku, kiedy czarownice powinny zostać w domach. Dlatego położyła się wcześnie, w towarzystwie torby jabłek i kamionkowej flaszki z gorącą wodą. Coś jednak wyrwało ją z drzemki.

Zwyczajny człowiek zacząłby przekradać się na dół, być może uzbrojony w pogrzebacz. Babcia tylko objęła rękami kolana i pozwoliła umysłowi wzlecieć.

Tego czegoś nie było w domu. Wyczuwała małe, prędkie umysły myszy i zamglone myśli swoich kóz, leżących w cieple przytulnej obórki. Niby sztylet czujności przepłynęła nad dachem chaty sowa na polowaniu.

Babcia skupiła się i jej umysł wypełniło ciche brzęczenie owadów w słomie strzechy i korników w belkach. Nic ciekawego.

Skuliła się mocniej i wyfrunęła do lasu, pogrążonego w ciszy, przerywanej jedynie z rzadka głuchymi uderzeniami śniegu zsuwającego się z gałęzi. Nawet zimą las był pełen życia, zwykle uśpionego w jamach czy hibernującego w dziuplach.

Wszystko jak zwykle. Rozprzestrzeniła się bardziej, na wrzosowiska, ku tajemnym ścieżkom, gdzie wilki biegały bezszelestnie po zamrożonej szreni; dotknęła ich umysłów ostrych jak noże. Wyżej, na ośnieżonych przestrzeniach znalazła tylko stado wermimi[6].

Wszystko było takie, jakie być powinno, z tym tylko zastrzeżeniem, że nic nie było jak należy. Istniało tam coś… tak, istniało coś żywego, coś młodego i starożytnego, i…

Babcia zbadała w myślach to uczucie. Tak. To jest to. Coś samotnego. Zagubionego. I…

Uczucia nigdy nie są proste. Babcia wiedziała to dobrze. Wystarczy je zerwać, a pod spodem pojawiają się inne…

Coś, co — jeśli szybko nie przestanie być samotne i zagubione — zacznie być bardzo złe.

Wciąż jednak nie mogła tego znaleźć. Wyczuwała już maleńkie umysły poczwarek pod zamarzniętymi liśćmi. Wyczuwała dżdżownice migrujące poniżej linii zmarzliny. Wyczuwała nawet kilku ludzi, którzy zawsze są najtrudniejsi. Ludzki umysł zajmuje się tyloma myślami równocześnie, że prawie niemożliwa jest jego lokalizacja. To tak jakby próbować przybić mgłę do ściany.

Tam nie… Tam też nie… Wrażenie okrążało ją zewsząd i nie znalazła nic, co by je powodowało. Zsunęła się w dół jak najdalej, do najmniejszych stworzeń w królestwie, i wciąż niczego nie było.

Usiadła na łóżku, zapaliła świecę i sięgnęła po jabłko. Spojrzała na ścianę sypialni.

Nie lubiła przegrywać. Coś tam istniało, coś spijało magię, coś rosło, coś było tak pełne życia, że otaczało cały dom. A jednak nie mogła tego odszukać.

Zredukowała jabłko do ogryzka i odłożyła starannie na podstawkę lichtarza. Potem zdmuchnęła świecę.

Chłodny aksamit nocy znowu okrył pokój. Babcia Weatherwax postanowiła spróbować jeszcze raz. Może patrzyła w złą stronę…

Po chwili leżała na podłodze, naciągając na głowę poduszkę. Pomyśleć tylko: spodziewała się, że to będzie małe…

* * *

Zamek Lancre zadygotał. Nie był to gwałtowny wstrząs, ale i nie musiał być, gdyż konstrukcja zamku sprawiała, iż kołysał się nawet przy lekkim wietrzyku. Niewielka wieżyczka pochyliła się wolno i runęła w wypełniony mgłą kanion.

вернуться

5

Niestety, żadne z nich nie nadaje się do druku.

вернуться

6

Werminia to małe, czarno-białe zwierzątko, cenione dla swego futra. Jest ostrożniejszym kuzynem leminga: rzuca się jedynie z niewielkich kamyków.