Выбрать главу

— Może ktoś ma ochotę na słodką bułeczkę? — zaproponowała.

Babcia dobrze się przyjrzała, zanim odgryzła pierwszy kęs. Każda bułeczka miała symbol nietoperza na wierzchu. Oczka nietoperzy Magrat zrobiła z rodzynek.

* * *

Powóz przebił się między drzewami na skraju lasu, wjechał na kamień, przez moment jechał na dwóch kołach, wyprostował się wbrew wszelkim prawom równowagi i pognał dalej. Jednak wyraźnie zwolnił. Hamowało go zbocze.

Woźnica stanął na nogi, w stylu powożących rydwanami, odgarnął z czoła włosy i wpatrzył się w mrok. Nikt nie mieszkał u podnóża samych Ramtopów, a jednak widział przed sobą światło. Dzięki wszystkiemu, co łaskawe… To naprawdę światło. Za jego plecami w dach powozu wbiła się strzała.

* * *

Tymczasem król Verence, władca Lancre, dokonywał odkrycia.

Jak większość ludzi — w każdym razie większość ludzi w wieku poniżej sześćdziesiątki — Verence nie dręczył swego umysłu rozważaniami, co się dzieje z człowiekiem po śmierci. Jak większość ludzi od samego zarania dziejów zakładał, że w końcu wszystko samo się jakoś ułoży.

I — jak większość ludzi od zarania dziejów — był teraz martwy. Leżał u stóp schodów w zamku Lancre, ze sztyletem w plecach.

Usiadł i stwierdził ze zdumieniem, że kiedy ktoś, o kim chciałby myśleć jako o sobie, siedział, coś bardzo podobnego do jego ciała pozostało w pozycji leżącej na podłodze.

To całkiem dobre ciało, uznał, po raz pierwszy oglądając je z zewnątrz. Zawsze był do niego przywiązany, choć musiał przyznać, że w tej chwili sytuacja uległa zmianie. Było potężnie i dobrze umięśnione. Dbał o nie. Wyhodował mu wąsy i długie faliste włosy. Pilnował, żeby dostarczać mu wielu zdrowych ćwiczeń na świeżym powietrzu i dużo czerwonego mięsa. A teraz, kiedy ciało bardzo by mu się przydało, akurat go zawiodło. A raczej opuściło.

W dodatku musiał jakoś ustosunkować się do stojącej tuż obok wysokiej, chudej postaci. Skrywała się pod czarną szatą z kapturem; jedna ręka, wysunięta spomiędzy fałd i ściskająca wielką kosę, zbudowana była z kości.

Kiedy człowiek już umrze, pewne rzeczy rozpoznaje instynktownie.

WITAM.

Verence wyprostował się na pełną wysokość, a raczej to, co byłoby pełną wysokością, gdyby ta jego część, do której określenie takie mogłoby się odnosić, nie leżała teraz na podłodze oczekując przyszłości, w której jedynie słowo „głębokość” byłoby na miejscu.

— Jestem królem, zechciej pamiętać — powiedział.

BYŁEŚ, WASZA WYSOKOŚĆ.

— Co? — warknął Verence.

POWIEDZIAŁEM: BYŁEŚ. NAZYWA SIĘ TO CZASEM PRZESZŁYM. WKRÓTCE SIĘ DO NIEGO PRZYZWYCZAISZ.

Wysoka postać zastukała kościanymi palcami o drzewce kosy. Była wyraźnie czymś poirytowana.

Jeśli się zastanowić, pomyślał Verence, to ja też jestem poirytowany.

Pewne wyraźne, oczywiste w tej sytuacji sugestie przebijały się nawet przez obłąkaną, brawurową głupotę, stanowiącą zasadniczą część królewskiego charakteru. Verence uświadamiał sobie powoli, że niezależnie od tego, w jakim królestwie się obecnie znalazł, to nie on jest w nim królem.

— Czy jesteś Śmiercią, przyjacielu? — zapytał.

MAM WIELE IMION.

— A którego obecnie używasz? — zapytał Verence z nieco większym szacunkiem.

Wokół nich kłębili się ludzie. Co gorsza, sporo osób kłębiło się także przez nich, jak duchy.

— A więc to Felmet — dodał król, spoglądając na postać przyczajoną na szczycie schodów i obscenicznie zadowoloną. — Ojciec zawsze mi powtarzał, że nie powinienem odwracać się do niego plecami. Dlaczego nie jestem wściekły?

GRUCZOŁY, wyjaśnił krótko Śmierć. ADRENALINA I TAK DALEJ. I EMOCJE. NIE MASZ ICH. JEDYNE, CO CI POZOSTAŁO, TO MYŚL.

Wyraźnie podjął jakąś decyzję.

TO WBREW REGUŁOM, mówił dalej, jakby do siebie. ALE KIM JA JESTEM, ŻEBY SIĘ SPIERAĆ?

— Kim, istotnie.

SŁUCHAM?

— Powiedziałem: kim, istotnie.

CICHO BĄDŹ.

Śmierć przechylił czaszkę na bok, jakby wsłuchiwał się w wewnętrzny głos. Opadł mu kaptur i martwy król zauważył, że Śmierć przypomina gładki szkielet pod każdym względem prócz jednego: oczodoły płonęły mu błękitem nieba. Verence nie czuł strachu — trudno czuć strach, jeśli elementy do niego niezbędne stygną właśnie o kilka stóp obok, a w dodatku nigdy w życiu niczego się nie bał i nie miał ochoty zaczynać w tej chwili. Po części z powodu braku wyobraźni, ale też dlatego że był jednym z tych rzadkich osobników całkowicie zogniskowanych w czasie.

Większość ludzi jest inna. Przeżywają swoje krótkie życie w rodzaju temporalnego rozmycia wokół punktu, gdzie znajduje się ich ciało: przewidują przyszłość albo nie umieją porzucić przeszłości. Zwykle są tak zajęci myśleniem, co zdarzy się za chwilę, że to, co zdarza się teraz, poznają jedynie drogą wspomnień. Taka jest większość. Uczą się strachu, ponieważ potrafią naprawdę przewidzieć — daleko poniżej poziomu świadomości — co się wydarzy. Dla nich to już się wydarza.

Verence zawsze żył tylko w teraźniejszości. To znaczy aż do teraz.

Śmierć westchnął.

PEWNIE NIKT CIĘ O NICZYM NIE UPRZEDZIŁ, rzekł zniechęcony.

— Słucham?

ŻADNYCH PRZECZUĆ? NIEZWYKŁYCH SNÓW? SZALONYCH WIESZCZÓW WYKRZYKUJĄCYCH RÓŻNE RZECZY NA ULICY?

— O czym? O umieraniu?

NIE, RACZEJ NIE. ZBYT WIELE OCZEKUJĘ, mruknął zgryźliwie Śmierć. WSZYSTKO ZRZUCAJĄ NA MNIE.

— Kto zrzuca? — zdumiał się Verence.

LOS. PRZEZNACZENIE. I CAŁA RESZTA. Śmierć położył królowi dłoń na ramieniu. RZECZ W TYM, OBAWIAM SIĘ, ŻE MASZ ZOSTAĆ DUCHEM.

— Aha… — Król spojrzał na swoje ciało, które wydało mu się dość trwałe. A potem ktoś przez nie przeszedł.

NIE DENERWUJ SIĘ TYM.

Verence przyglądał się, jak słudzy z szacunkiem wynoszą z holu jego sztywne zwłoki.

— Spróbuję — mruknął.

ZUCH.

— Ale obawiam się, że nic mi nie wyjdzie z białych prześcieradeł i dzwonienia łańcuchami — dodał. — Czy muszę snuć się bez celu, jęczeć i wrzeszczeć?

Śmierć wzruszył ramionami.

A CHCESZ? zapytał.

— Nie.

W TAKIM RAZIE NA TWOIM MIEJSCU BYM SIĘ TYM NIE PRZEJMOWAŁ.

Z głębin swej ciemnej szaty wyjął klepsydrę i przyjrzał się jej uważnie.

NAPRAWDĘ MUSZĘ JUŻ LECIEĆ, oświadczył.

Odwrócił się na pięcie, zarzucił kosę na ramię i ruszył przez ścianę holu.

— Chwileczkę! Zaczekaj! — krzyknął Verence i pobiegł za nim. Śmierć nie obejrzał się. Verence ruszył za nim przez mur; przypominało to wędrówkę we mgle.

— Czy to wszystko? — zapytał. — Chcę wiedzieć, jak długo mam być duchem. Dlaczego jestem duchem? — Zatrzymał się i wzniósł władczo nieco prześwitujący palec. — Stój! Rozkazuję ci!

Śmierć smętnie pokręcił głową i przeszedł przez kolejną ścianę. Król pospieszył w jego ślady, zachowując tyle godności, ile zdołał. Znalazł Śmierć poprawiającego uprząż na wielkim białym koniu, stojącym na blankach. Koń miał na pysku worek z obrokiem.

— Nie możesz mnie tak zostawić — rzekł król widząc, że właśnie to wkrótce się stanie.