Выбрать главу

— Jak… — zaczęła Magrat, ale Babcia uciszyła ją gestem dłoni.

— Nie chodzi ci o ludzi, prawda? — Lśniąca głowa otrząsnęła się. — Nie, tak myślałam.

— Co… — spróbowała teraz Niania. Babcia przytknęła palec do warg.

Odwróciła się i podeszła do okna pralni, pajęczynowego cmentarza wyblakłych motylich skrzydeł i much z zeszłego lata. Słabe lśnienie za oszronionymi szybami sugerowało, że wbrew wszelkiemu rozsądkowi wkrótce wstanie nowy dzień.

— Możesz nam powiedzieć dlaczego? — zapytała nie odwracając głowy. Wyczuwała jaźń całej krainy… To robiło wrażenie.

— Jestem tylko demonem. Co mogę wiedzieć? Tylko to, co jest, a nie jak i dlaczego.

— Rozumiem.

— Mogę już iść?

— Słucham?

— Proszę!

Babcia wyprostowała się znowu.

— A tak. Biegnij — rzuciła z roztargnieniem. — Dziękujemy.

Głowa się nie poruszyła. Tkwiła w miejscu niby hotelowy portier, który wniósł piętnaście walizek na piąte piętro, pokazał wszystkim, gdzie jest łazienka, poprawił poduszki i czuje, że wyrównał już wszystkie zasłony, które mógł wyrównać.

— Mogłybyście mnie odprawić? Jeśli można prosić… — powiedział demon, kiedy nikt jakoś nie zrozumiał aluzji.

— Co? — spytała Babcia, wyrwana z zamyślenia.

— Czułbym się lepiej, gdybym był właściwie odprawiony. W „biegnij” czegoś mi jednak brakuje.

— Hm… Jeśli ci to sprawi przyjemność. Magrat!

— Tak? — Magrat aż podskoczyła.

Babcia rzuciła jej kopyść.

— Pełnij honory, dobrze?

Magrat chwyciła kopyść za to, co — jak miała nadzieję — Babcia uważała za trzonek. Uśmiechnęła się.

— Oczywiście. Chętnie. Zaraz… Hm… Zniknij, ohydny potworze, w najczarniejszej otchłani…

Głowa uśmiechnęła się z zadowoleniem. Tak to powinno wyglądać.

Rozpuściła się w wodzie kotła niby wosk nad płomieniem. A ostatni wzgardliwy komentarz, niemal zagłuszony wirem, brzmiał:

— Bieeeegniiij…

* * *

Babcia wróciła do domu, gdy po śniegu sunął już różowy blask świtu. Kozy niepokoiły się w obórce. Szpaki hałasowały pod dachem. Myszy piszczały za kredensem w kuchni.

Babcia zaparzyła dzbanek herbaty; miała wrażenie, że każdy dźwięk rozbrzmiewa nieco głośniej niż zwykle. Kiedy upuściła łyżeczkę do zlewu, brzęknęło, jakby ktoś młotem uderzył w dzwon.

Zawsze była niespokojna, kiedy uczestniczyła w formach zorganizowanej magii. Czy też, jak sama to określała, nie mogła dojść do siebie. Chodziła po całym domu, szukając czegoś do roboty i zaraz o tym zapominając. Krążyła tam i z powrotem po zimnych kamieniach posadzki.

W takich chwilach umysł wyszukuje sobie najdziwaczniejsze zajęcia; próbuje w ten sposób uniknąć swego zasadniczego celu, to znaczy myślenia o ważnych sprawach. Jeśliby ktokolwiek to widział, byłby zdumiony poświęceniem Babci, gdy podejmowała takie czyny jak czyszczenie podstawki pod dzbanek na herbatę, wyrywanie starych orzechów z patery na owoce na szafie czy wydłubywanie trzonkiem łyżeczki skamieniałych okruchów chleba ze szczelin w podłodze.

Zwierzęta mają umysły. Ludzie też je mają, chociaż ludzkie umysły są niewyraźne i zamglone. Nawet owady mają: maleńkie, wyraźne punkty światła w mroku bezumysłowości.

Babcia uważała się za kogoś w rodzaju eksperta od umysłów. I była prawie pewna, że takie obiekty jak krainy ich nie mają.

Przecież nie są żywe, na miłość bogów… Kraj jest, no, jest…

Zaraz, zaraz. Jakaś myśl zakradła się dyskretnie do umysłu Babci i pokornie czekała, aż zwrócą na nią uwagę.

Istniała możliwość, by te głuche lasy mogły posiadać umysł. Babcia usiadła z kawałkiem antycznego chleba w dłoni i spojrzała w zadumie na kominek. Okiem duszy spojrzała dalej, na okryte śniegiem aleje drzew. Tak… Nigdy dotąd nie przyszło jej to do głowy. Oczywiście, ten umysł składałby się ze wszystkich małych umysłów, które w nim żyły: owadów, ptaków, niedźwiedzi, a nawet wielkich, powolnych umysłów samych drzew.

Usiadła w fotelu na biegunach, który sam z siebie zaczai się kołysać.

Często wyobrażała sobie las jako rozciągnięte na ziemi stworzenie — choć tylko metteforycznie, jak by to określił mag. Stworzenie latem senne i mruczące trzmielami, ryczące i złe w jesiennych wichurach, zimą zwinięte w kłębek i śpiące. Teraz pomyślała, że las jest nie tylko zbiorem innych istot, ale też istotą samą w sobie. I jest żywy, choć nie w taki sposób, w jaki jest żywa na przykład ryjówka.

I jest o wiele powolniejszy.

To z pewnością ważny fakt. Jak często bije serce lasu? Może raz na rok… Tak, to chyba rozsądna ocena. Las wokół domu czeka na jaśniejsze słońce i dłuższe dni, które przepompują miliony garnców soków na kilkaset stóp ku niebu w jednym systolicznym uderzeniu zbyt potężnym i głośnym, by było słyszalne.

W tej właśnie chwili Babcia przygryzła wargę.

Właśnie pomyślała słowo „systoliczny”, a z pewnością nie należało ono do jej słownika.

Ktoś był w jej głowie razem z nią.

Coś.

Czy to ona przed chwilą myślała o tym wszystkim, czy ktoś to pomyślał poprzez nią?

Wbiła wzrok w podłogę i starała się zachować swoje myśli dla siebie. Coś jednak podglądało je tak łatwo, jakby głowa Babci była ze szkła.

Babcia Weatherwax wstała i rozsunęła zasłony.

Stały na tym, co w cieplejszych miesiącach było trawnikiem. I każdy wpatrywał się w nią.

Kilka minut później otworzyły się frontowe drzwi domku. To niezwykłe wydarzenie; jak większość Ramtoperów, Babcia zawsze używała jedynie kuchennego wyjścia. W życiu człowieka są tylko trzy okazje, kiedy wypada przejść przez drzwi frontowe, ale wtedy go przenoszą.

Drzwi otwierały się nie bez trudności, ciągiem bolesnych szarpnięć i uderzeń. Kilka płatków farby opadło w zaspę przed progiem. Zaspa się zapadła. I wreszcie, kiedy drzwi były już w połowie otwarte, zacięły się.

Babcia przecisnęła się z trudem przez szczelinę i wstąpiła na dziewiczy śnieg. Włożyła na głowę swój spiczasty kapelusz, a na ramiona narzuciła długi czarny płaszcz. Nosiła go, kiedy chciała, by każdy, kto ją zobaczy, nie miał żadnych wątpliwości, że widzi czarownicę.

Przed domem, zasypany śniegiem, stał stary kuchenny stołek. Latem przydawał się, by usiąść na nim i zajmować się pracami domowymi, jednocześnie nie spuszczając oka z traktu. Babcia wyciągnęła go, zgarnęła śnieg z siedzenia i usiadła z godnością. Rozstawiła szeroko nogi, a ręce wyzywająco założyła na piersi. Wysunęła podbródek.

Słońce wzeszło już wysoko, ale jego światło w Dzień Strzeżenia Wiedźm wciąż było słabe i różowe. Połyskiwało na wielkim obłoku pary, unoszącym się nad zebranymi stworzeniami. Nie ruszały się, choć od czasu do czasu któreś stukało kopytem czy drapało się.

Nagle Babcia dostrzegła w górze jakiś ruch. Nie zauważyła tego wcześniej, ale gałęzie wszystkich drzew w jej ogródku były tak obciążone ptakami, aż wydawało się, że to wiosna przyszła za wcześnie, choć niezwykła, bo czarno-brązowa.

Grządki, gdzie latem rosły zioła, zajęły wilki. Siedziały albo leżały z wywieszonymi jęzorami. Za nimi przykucnął kontyngent niedźwiedzi, a obok pluton jeleni. W metaforycznych ławach zasiadły roje królików, łasic, werminii, borsuków, lisów i rozmaitych stworzeń, które — mimo że całe życie przeżywają w krwawym układzie drapieżnika i ofiary, zabijania i bycia zabijanym pazurem, szponem i klem — określane są zwykle jako leśny ludek.