Выбрать главу

Zapominając o swych zwykłych kulinarnych powiązaniach, tkwiły wszystkie na śniegu i wpatrywały się w nią nieruchomo.

Dwa spostrzeżenia od razu przyszły Babci do głowy. Jedno, że jej goście prezentowali niemal pełny przekrój leśnego życia. Drugie — nie mogła się powstrzymać, żeby o drugim nie powiedzieć głośno.

— Nie wiem, jakie to zaklęcie — rzekła. — Ale coś wam powiem: kiedy przestanie działać, niektóre maluchy będą musiały się pospieszyć.

Żadne nie drgnęło. Żadne nie wydało dźwięku, z wyjątkiem podstarzałego borsuka, który z wyraźnym zakłopotaniem opróżnił pęcherz.

— Posłuchajcie — odezwała się Babcia. — Co mogę na to poradzić? Niepotrzebnie tu przyszliście. On jest nowym władcą. To jego królestwo. Nie mogę się wtrącać. Nie wolno się wtrącać, nie wolno mieszać się w ludzkie rządy. Sprawa musi sama się rozstrzygnąć, na dobre albo na złe. Taka jest podstawowa zasada magii. Nie można chodzić po świecie i rozkazywać ludziom zaklęciami, bo wciąż trzeba by używać tych zaklęć więcej i więcej.

Odetchnęła zadowolona, że starożytna tradycja odsuwa od władzy adeptów Sztuki i Mądrości. Pamiętała, jakie to uczucie mieć na głowie koronę, nawet przez kilka sekund.

Nie, takie rzeczy jak korony niedobrze oddziaływały na mądre osoby. Lepiej zostawić królowanie ludziom, którym przy próbie myślenia brwi spotykają się nad nosem. W pewnym sensie o wiele lepiej się do tego nadawali.

— Ludzie muszą sami to rozstrzygnąć — dodała. — To ogólnie znany fakt.

Zauważyła, że jeden z większych jeleni spogląda na nią z wyjątkowym powątpiewaniem.

— No tak, owszem, zabił dawnego króla — przyznała. — To przecież naturalne, prawda? Sami dobrze wiecie. Przetrwanie tego… jak mu tam… Przecież nie wiecie nawet, co to jest następca… chyba że uważacie go za gatunek królika.

Zabębniła palcami po kolanie.

— Zresztą stary król nie traktował was chyba przyjaźnie? Urządzał polowania i w ogóle…

Trzysta par oczu przewiercało ją wzrokiem.

— Nic wam nie przyjdzie z tego patrzenia — spróbowała jeszcze raz. — Nie mogę się wtrącać do spraw królów tylko dlatego, że ich nie lubicie. Do czego by to doprowadziło? Zresztą nigdy nie zrobił mi krzywdy.

Starała się unikać wzroku pewnego zezowatego gronostaja.

— No dobrze, jestem samolubna — oświadczyła. — Takie właśnie są czarownice. Życzę miłego dnia.

Rozgniewana wmaszerowała do domu i spróbowała trzasnąć drzwiami. Utknęły raz czy dwa, co trochę popsuło efekt.

W pokoju zaciągnęła zasłony, usiadła w fotelu na biegunach i zaczęła kołysać się gwałtownie.

— Na tym rzecz polega — mruknęła. — Nie mogę tak chodzić i się wtrącać. Na tym rzecz polega.

* * *

Wozy sunęły wolno po wyboistych drogach w stronę kolejnego miasteczka, którego nazwę trupa niezbyt dobrze pamiętała i miała natychmiast zapomnieć. Zimowe słońce wisiało nisko nad wilgotnymi, okrytymi mgłą polami kapusty na równinie Sto; cisza podkreślała tylko skrzypienie kół.

Hwel siedział w ostatnim wozie, kiwając zwisającymi na zewnątrz nogami.

Starał się bardzo. Vitoller oddal w jego ręce edukację Tomjona.

— Lepiej sobie z tym radzisz — stwierdził i dodał z typowym dla siebie wyczuciem taktu: — Poza tym pasujesz do niego wzrostem. Ale nic z tego nie wychodziło.

— Jabłko — powtórzył krasnolud i pomachał owocem w powietrzu.

Tomjon uśmiechnął się. Miał już prawie trzy lata i nie wypowiedział ani jednego zrozumiałego słowa. Hwel zaczynał żywić niedobre podejrzenia co do czarownic.

— Przecież jest bystry — zauważyła pani Vitoller. Jechała w wozie i cerowała kolczugę. — Dużo wie, jest posłuszny. Chciałabym tylko, żeby przemówił — dodała cicho, gładząc chłopca po policzku. Hwel wręczył Tomjonowi jabłko, a malec przyjął je z powagą.

— Na pewno czarownice was oszukały — uznał krasnolud. — No wiecie, odmieńcy i co tam jeszcze… Kiedyś takie rzeczy zdarzały się częściej. Moja praprababka opowiadała, że i nam się to przytrafiło. Wróżki zamieniły człowieka i krasnoluda. Podobno nasi niczego nie zauważyli, dopóki nie zaczął sobie rozbijać głowy o sufit…

Mówią, że owoc ten jest niby świat nasz cały Tak słodki. Aleja powiadam, że jak serce Tak czerwone z wierzchu, ale w środku bez trudu Znajdujemy robaka, zgniliznę, zepsucie. Jakby nie błyszczał owoc, jedno ugryzienie Wskaże, że niejeden człowiek od wewnątrz gnije.

Oboje odwrócili się równocześnie, spoglądając na Tomjona. Chłopiec kiwnął im głową i spokojnie gryzł jabłko.

— To mowa Czerwia z Tyrana — wyszeptał Hwel. Zwykłe opanowanie wymowy nagle go puściło. — Niech to piekło…

— Mówił całkiem jak…

— Sprowadzę Vitollera — postanowił Hwel; zeskoczył na ziemię i sadząc przez zamarznięte kałuże pobiegł na czoło karawany. Tam aktor dyrektor gwizdał niemelodyjnie i szedł spacerkiem przed siebie.

— Co tam, b’zugda-hiara[8]? — powitał przyjaciela wesoło.

— Chodź zaraz! On mówi!

— Mówi?

Hwel podrygiwał z emocji.

— Cytuje! — krzyknął. — Musisz to zobaczyć. Mówi całkiem jak…

— Ja? — spytał Vitoller kilka minut później, kiedy zatrzymali wozy w zagajniku bezlistnych drzew przy drodze. — Czy mój głos naprawdę tak brzmi?

— Tak — potwierdziła chórem trupa.

Młody Willikins, który specjalizował się w rolach kobiecych, szturchnął lekko chłopca, stojącego na pustej beczce pośrodku polany.

— Mały, a znasz mój monolog z Co kto lubi? Tomjon przytaknął.

— Nie jest martwy, powiadam, ten, co leży pod głazem. Gdyby bowiem Śmierć usłyszał…

Słuchali w zadziwieniu; nieskończone mgły kłębiły się nad mokrymi polami, a czerwona kula słońca wolno zsuwała się z nieba. Kiedy chłopiec skończył, po twarzy Hwela spływały gorące łzy.

— Na wszystkich bogów! — szepnął. — Musiałem być w świetnej formie, kiedy to pisałem. Głośno wytarł nos.

— Czyja tak mówię? — spytał pobladły Willikins. Vitoller poklepał go po ramieniu.

— Gdybyś tak to mówił, mój mały — rzekł — nie stałbyś teraz po tyłek w błocie na tych zakazanych polach, mając tylko kapustę do herbaty.

Klasnął w ręce.

— Dosyć! Dosyć! — zawołał. Oddech skraplał się w parę w mroźnym powietrzu. — Do roboty wszyscy. O zachodzie musimy stanąć pod murami Sto Lat.

Pomrukujący aktorzy otrząsali się z zachwytu i wracali do wozów. Vitoller skinął na krasnoluda i objął go za ramiona, a raczej za czubek głowy.

— I co? — zapytał. — Wasza rasa zna się na magii. Przynajmniej tak się mówi. Co o tym myślisz?

— Cały czas spędza przy scenie, mistrzu. To naturalne, że czegoś się nauczył — odparł Hwel. Vitoller pochylił się nisko.

— Naprawdę w to wierzysz?

— Wierzę, że usłyszałem głos, który moim bazgrołom nadał kształt i wypalił słowa w samym sercu — wyznał z prostotą Hwel. — Wierzę, że usłyszałem głos, który sięgnął poza żałosną formę mojej pisaniny i wypowiedział to, co chciałem, by mówiła, ale brakło mi talentu, by to osiągnąć. Kto wie, skąd się biorą takie rzeczy.

Wpatrywał się spokojnie w zaczerwienioną twarz Vitollera.

— Może odziedziczył to po ojcu — rzekł.

вернуться

8

Mordercza obelga w krasnoludzim, ale tutaj użyta w znaczeniu pieszczotliwym. Dosłownie: „ozdoba trawnika”.