Выбрать главу

— Ale…

— I kto wie, czego mogą dokonać czarownice? Vitoller poczuł w swej dłoni palce żony. Wyprostował się, zaskoczony i gniewny, a ona pocałowała go w kark.

— Nie dręcz się. Przecież jest jak najlepiej. Twój syn zadeklamował swoje pierwsze słowo.

* * *

Nadeszła wiosna i były król Verence wciąż nie mógł się pogodzić z własnym zgonem. Bezustannie krążył po zamku, szukając sposobu na zmuszenie starożytnych kamieni, by go uwolniły.

Starał się także unikać innych duchów.

Champot był w porządku, chociaż trochę męczący. Lecz Verence cofnął się na pierwszy widok Bliźniąt, idących ręka w rękę mrocznymi korytarzami. Ich małe duchy były świadectwem czynów czarniejszych jeszcze niż zwykły zestaw królobójczych nieprzyjemności.

Był również Wędrowny Troglodyta, właściwie mglisty małpolud w futrzanej przepasce biodrowej, który nawiedzał zamek chyba tylko dlatego, że mury zostały zbudowane na jego kurhanie. Bez żadnych dostrzegalnych powodów od czasu do czasu przejeżdżał przez pralnię rydwan z wrzeszczącą kobietą. A co do kuchni…

Któregoś dnia Verence nie wytrzymał, mimo wszystkich argumentów Champota, i podążył za zapachami potraw do wielkiej, gorącej, wysoko sklepionej groty, służącej jako zamkowa kuchnia i rzeźnia. To zabawne, ale od dzieciństwa nigdy nie odwiedzał tego miejsca. Królowie i kuchnie jakoś do siebie nie pasują.

Kuchnia była pełna duchów.

Ale nie duchów ludzi. Ani nawet praludzi.

Były tu jelenie. Były woły. Były króliki, pawie, kuropatwy, owce i świnie. Było nawet kilka okrągłych, niewyraźnych zjaw, nieprzyjemnie przypominających duchy ostryg. Tłoczyły się tak ciasno, że wręcz przenikały nawzajem i łączyły, zmieniając kuchnię w bezgłośny, ruchliwy koszmar pełen przejrzystych i mglistych zębów, futer i rogów. Kilka go zauważyło; zabrzmiały dziwne, beczące odgłosy, metaliczne i zgrzytliwe. Przez wszystkie te zjawy kucharz i jego pomocnicy przechodzili obojętnie, zajęci przygotowywaniem wegetariańskich parówek.

Verence przyglądał się temu przez pół minuty, po czym uciekł. Żałował, że nie ma żołądka, by na czterdzieści lat wsadzić sobie dwa palce w gardło i zwrócić wszystko, co zjadł za życia.

Szukał uspokojenia w stajni, gdzie skowyczały i drapały drzwi ukochane psy myśliwskie, zaniepokojone jego wyczuwaną, ale niewidoczną obecnością.

Ostatnio nawiedzał — nie cierpiał tego słowa — Długą Galerię, gdzie z cieni spoglądały na niego zakurzone portrety dawno zmarłych królów. Żywiłby dla nich cieplejsze uczucia, gdyby nie spotkał kilku bełkoczących w rozmaitych częściach budowli.

Verence zdecydował, że ma po śmierci dwa cele. Pierwszy — wydostać się z zamku i odszukać syna, drugi — zemścić się na księciu. Ale nie zabijać go, postanowił, nawet gdyby znalazł sposób. Wieczność w towarzystwie tego chichoczącego idioty dodałaby śmierci nowej grozy.

Usiadł pod portretem królowej Bemery (670-722). Jej surowa, piękna twarz podobałaby mu się bardziej, gdyby dziś rano nie spotkał dawnej władczyni przechodzącej przez ścianę.

Verence starał się nie przechodzić przez ściany. W końcu człowiek ma swoją godność.

Nagle zdał sobie sprawę, że jest obserwowany.

Obejrzał się.

W drzwiach siedział kot i poddawał go uważnej inspekcji. Był pasiasty, szary i potwornie gruby…

Nie. Potwornie wielki. Miał tyle blizn, że wyglądał jak pięść okryta sierścią. Uszy przypominały parę podziurawionych kikutów, oczy — dwie żółte szczeliny pełne złośliwości. Wywijał ogonem, kreśląc ciąg znaków zapytania.

Greebo słyszał, że lady Felmet ma białą kotkę, i przybył złożyć wyrazy szacunku.

Verence nigdy nie widział zwierzęcia tak przepełnionego złością. I nie opierał się, kiedy podeszło i spróbowało otrzeć się o jego nogi, mrucząc przy tym jak wodospad.

— No, no… — powiedział król.

Pochylił się i spróbował podrapać Greeba między dwoma poszarpanymi skrawkami na głowie. Z ulgą powitał kogoś, kto go widział, nie będąc duchem. A Greebo, wyczuwał to jasno, nie był zwyczajnym kotem. Większość osobników jego rasy w zamku była albo salonowymi pieszczochami, albo płaskouchymi zwierzakami podobnymi do szczurów, na które polowały. Ten kot natomiast należał do siebie samego. Oczywiście, wszystkie sprawiają takie wrażenie, jednak zamiast bezmyślnego zwierzęcego zainteresowania sobą, uchodzącego za ukrytą mądrość tych istot, Greebo promieniował prawdziwą inteligencją. Wydzielał także zapach, który mógłby powalić kogoś przez mur i wywołać chorobę zatok u martwego lisa.

Tylko jeden typ istoty ludzkiej mógł trzymać w domu takiego kota.

Król spróbował przykucnąć i odkrył, że zapada się w podłogę. Wziął się w garść i podpłynął do góry. Miał przeczucie, że kiedy raz zaakceptuje normy eterycznego świata, nie ma już dla niego nadziei.

Tylko bliscy krewni i ci o psychicznych skłonnościach. Tak powiedział Śmierć. Ani jednych, ani drugich nie spotykał w zamku zbyt często. Książę kwalifikował się do pierwszej grupy, ale jego bezustanne zainteresowanie własną osobą powodowało, że był psychicznie tak użyteczny jak marchewka. Co do reszty, tylko kucharz i Błazen się nadawali. Niestety, kucharz prawie cały czas płakał w spiżarni, ponieważ nie pozwalali mu upiec niczego bardziej krwistego niż pasternak. Natomiast Błazen i tak był już kłębkiem nerwów i Verence zrezygnował z prób porozumienia.

A teraz… czarownica. Jeśli czarownica nie miała odpowiednich psychicznych skłonności, to on, król Verence, był tylko podmuchem wiatru. Musi sprowadzić czarownicę do zamku. Wtedy…

Miał plan. Miał nawet coś więcej: Plan. Poświęcił mu długie miesiące. Nie miał nic więcej do roboty, mógł tylko myśleć. W tej kwestii Śmierć miał rację — duchom pozostawały jedynie myśli. I chociaż myśli były dla króla obcym zjawiskiem, jednak brak ciała, które rozpraszałoby go swoimi humorami, dał możliwość rozkoszowania się działalnością umysłową. Nigdy przedtem nie ułożył Planu, przynajmniej nie bardziej skomplikowanego niż „Znajdźmy coś i zabijmy”. A teraz siedział przed nim i mył się językiem… klucz.

— Chodź, kiciu! — zawołał Verence.

Greebo obrzucił go przenikliwym żółtym spojrzeniem.

— Kocie — poprawił się szybko król. Odstąpił i pokiwał palcem.

Przez moment zdawało mu się, że kot nie zareaguje. Lecz, ku jego uldze, Greebo wstał, ziewnął i podreptał ku niemu. Greebo nieczęsto spotykał duchy i zainteresował go ten brodaty mężczyzna z półprzejrzystym ciałem.

Król poprowadził go opuszczonym bocznym korytarzem, w stronę starego składziku pełnego zmurszałych gobelinów i portretów dawno zmarłych władców. Greebo rozejrzał się krytycznie i usiadł pośrodku zakurzonej podłogi, patrząc wyczekująco na króla.

— Jest tu mnóstwo myszy i różnych takich… Przekonasz się — zapewnił Verence. — A deszcz pada przez wybite okno. No i masz gobeliny, możesz w nich spać. Przykro mi — dodał jeszcze i stanął przy drzwiach.

Nad tym właśnie pracował przez długie miesiące. Za życia bardzo dbał o swoje ciało, a po śmierci starał się zachować je w dobrej formie. Aż zbyt łatwo było się zaniedbać i rozmyć na brzegach. W zamku spotykał duchy, które były zaledwie bladymi plamami. Verence jednak miał żelazną wolę; regularnie ćwiczył — w każdym razie w skupieniu myślał o ćwiczeniach — i teraz widmowe mięśnie napinały się wspaniale. Miesiące treningu ektoplazmy doprowadziły go do lepszej kondycji, niż kiedykolwiek wcześniej… tyle że był martwy.

Potem zaczął skromnie, od drobinek kurzu. Pierwsza niemal go zabiła[9], ale się nie załamał. Przeszedł do ziarenek piasku, potem do całych suszonych groszków. Wciąż nie odważył się wrócić do kuchni, ale bawił się przesalaniem — szczypta po szczypcie — potraw Felmeta. W końcu jednak opanował się i powiedział sobie, że trucizna nie jest rzeczą honorową, nawet użyta przeciwko robactwu.

вернуться

9

To tylko takie powiedzenie.