Выбрать главу

Teraz naparł całym ciałem na drzwi i każdym mikrogramem swej istoty starał się być możliwie najcięższy. Pot autosugestii spływał mu po nosie i znikał, zanim spadł na podłogę. Greebo przyglądał się z zaciekawieniem widmowym muskułom, wibrującym na ramionach króla niczym piłki w czasie rui.

Drzwi poruszyły się, zgrzytnęły, przyspieszyły i ze stukiem uderzyły o framugę. Rygiel opadł na miejsce.

Żeby tylko się udało, powiedział sobie Verence. Nigdy nie zdoła sam unieść rygla. Ale czarownica z pewnością przyjdzie szukać swego kota. Musi przyjść…

* * *

Błazen leżał na brzuchu na wzgórzach w pobliżu zamku i wpatrywał się w głębię niewielkiego jeziora. Kilka pstrągów wpatrywało się w niego.

Gdzieś na Dysku, podpowiadał mu rozsądek, musi żyć ktoś, komu powodzi się jeszcze gorzej niż jemu. Zastanawiał się, kto to taki.

Nie chciał być Błaznem, ale gdyby nawet, i tak nie miałoby to znaczenia. Od ucieczki ojca nie pamiętał, żeby ktoś w rodzinie zwracał uwagę na jego słowa.

Z pewnością nie dziadek. W najdawniejszych wspomnieniach widział dziadka stojącego nad sobą i każącego powtarzać z pamięci dowcipy. Każdą pointę wbijał mu w pamięć pasem z grubej skóry. To, że pas miał przyczepione dzwoneczki, niewiele pomagało.

Dziadek był twórcą siedmiu oficjalnych nowych dowcipów. Przez cztery lata z rzędu wygrywał honorową czapkę z dzwonkami oraz Grand Prix des Idiots Bełkotliwych w Ankh-Morpork, co nikomu innemu się nie udało. Można przyjąć, że uczyniło go to najzabawniejszym człowiekiem w historii. Ciężko na to pracował, trzeba przyznać.

Błazen z dreszczem grozy przypomniał sobie, jak w wieku sześciu lat po kolacji podszedł do dziadka i przedstawił mu dowcip, który sam wymyślił. Dowcip opowiadał o kaczce.

Zarobił tym na najsolidniejsze lanie w życiu, co nawet wtedy musiało być nie lada wyzwaniem dla starego żartownisia.

— Naucz się, chłopcze… — Pamiętał każde słowo, każde zdanie akcentowane dzwoniącym trzaskiem. — Naucz się, że nie ma rzeczy poważniejszej niż błazeństwa. Od tej chwili nigdy… — starzec przerwał, żeby zmienić rękę — nigdy, nigdy nie opowiesz dowcipu, który nie został zatwierdzony przez Gildię. Kim niby jesteś, żeby decydować, co jest zabawne? Zaprawdę, niech niewyedukowani chichoczą z niewprawnych żartów; to tylko śmiech ignorantów. Nigdy. Nigdy. Żebym cię nigdy nie przyłapał na takich rzeczach.

Potem musiał na nowo uczyć się trzystu osiemdziesięciu trzech dowcipów zatwierdzonych przez Gildię, co było dostatecznie nieprzyjemne, oraz słownika, co było o wiele dłuższe i gorsze.

Później jeszcze został wysłany do Ankh i tam w nagich, posępnych pokojach odkrył, że istnieją inne książki niż ciężka, okuta mosiądzem Wielka Księga Żartów. Że wokół jest cały kolisty świat, a w nim mnóstwo ciekawych miejsc i ludzi robiących ciekawe rzeczy, na przykład…

Śpiew. Wyraźnie słyszał śpiew.

Ostrożnie podniósł głowę i aż podskoczył, gdy zabrzęczały dzwonki na jego czapce. Przytrzymał dłońmi znienawidzone błyskotki.

Śpiew rozbrzmiewał nadal. Błazen wyjrzał czujnie zza kępy tawuły, dającej mu doskonałą osłonę.

Śpiew nie był szczególnie udany. Śpiewająca osoba znała chyba tylko jedno słowo: „la”. Ale zmuszała je do ciężkiej pracy. Melodia sprawiała wrażenie, jakby owa osoba wierzyła, że ludzie w pewnych okolicznościach powinni śpiewać „lalala”, i postanowiła zachowywać się tak, jak świat tego od niej oczekiwał.

Błazen zaryzykował podniesienie głowy nieco wyżej i po raz pierwszy w życiu zobaczył Magrat.

Przerwała właśnie skromny taniec na wąskiej łące i próbowała wpleść we włosy parę stokrotek — bez większych sukcesów.

Błazen wstrzymał oddech. W długie noce na twardych kamieniach śnił o kobietach takich jak ta. Chociaż, jeśli się lepiej zastanowić, to nie o takich; były lepiej wyposażone w okolicach klatki piersiowej, nie miały takich czerwonych i spiczastych nosów, włosy bardziej im falowały. Jednak libido Błazna miało dość rozumu, by odróżnić niemożliwe od teoretycznie osiągalnego; pospiesznie włączyło kilka obwodów filtrujących.

Magrat zbierała kwiaty i rozmawiała z nimi. Błazen wytężył słuch.

— To wełnisty padownik — mówiła. — I miodny czerwosiej, dobry na zapalenie uszu…

Nawet Niania Ogg, która z sympatią patrzyła na świat, miałaby poważne kłopoty, gdyby chciała powiedzieć coś miłego o głosie Magrat. Jednak w uszy Błazna wlewał się niby balsam.

— …I fałszywa mandragora, niezrównana przeciwko wzdęciom pęcherza. O… a tutaj jest starczy żabołak… To na zatwardzenie.

Błazen podniósł się niepewnie, cały w dzwoneczkach. Dla Magrat wyglądało to, jakby sama łąka, dotychczas nie kryjąca niczego groźniejszego niż chmury jasnobłękitnych motyli i kilka samodzielnych trzmieli, nagle wypuściła spod ziemi wielkiego czerwono-żółtego demona.

Demon na przemian otwierał i zamykał usta. Na głowie miał trzy groźne rogi.

Jakiś głos w głębi umysłu czarownicy powiedział z naciskiem: powinnaś teraz uciekać niby łagodna gazela; jest to działanie przyjęte w takich okolicznościach.

Natychmiast jednak wtrącił się zdrowy rozsądek. Nawet w najbardziej optymistycznym nastroju Magrat nie śmiałaby porównywać się z gazela, łagodną czy nie. Poza tym, dodał rozsądek, kluczowy problem w uciekaniu jak gazela polega na tym, że najprawdopodobniej bez trudu zdołałaby uciec.

— Ehem… — odchrząknęła zjawa.

Niezdrowy rozsądek, którego — mimo opinii Babci Weatherwax, że Magrat ma zdrowo namieszane w głowie — posiadała wystarczającą ilość, podsunął jej myśl, że niewiele demonów brzęczy żałośnie i wygląda, jakby nie mogło złapać tchu.

— Dzień dobry — powiedziała.

Umysł Błazna także pracował z całych sił. Zaczynała go ogarniać panika.

Magrat nie nosiła tradycyjnego spiczastego kapelusza, jak starsze czarownice, ale respektowała jedną z najbardziej podstawowych zasad tego fachu: nie warto być czarownicą, jeśli się na nią nie wygląda. W jej przypadku oznaczało to wiele srebrnej biżuterii z oktogramami, nietoperzami, pająkami i innymi popularnymi symbolami mistycyzmu. Magrat chętnie pomalowałaby sobie paznokcie na czarno, gdyby nie obawiała się, że nie zniesie pogardliwego wzroku Babci Weatherwax.

Błazen zaczynał zdawać sobie sprawę, że zaskoczył czarownicę.

— Oj — stwierdził i ruszył do ucieczki.

— Nie… — zaczęła Magrat, ale Błazen gnał już leśną ścieżką prowadzącą do zamku.

Magrat stała nieruchomo, wpatrzona w bukiet w dłoni. Przeczesała palcami włosy, strącając deszcz zwiędłych płatków.

Wiedziała, że coś ważnego wymknęło się jej z rąk, na podobieństwo wysmarowanego tłuszczem prosiaka w wąskim korytarzu.

Poczuła nieprzepartą ochotę, by zakląć. Znała wiele przekleństw. Mateczka Whemper miała w tej dziedzinie bogatą wyobraźnię; nawet leśne zwierzęta zwykle biegły ile sił, mijając jej chatkę.

Magrat nie mogła znaleźć jednego słowa, które w pełni wyrażałoby jej uczucia.

— Pieprzę — powiedziała.

* * *

Tej nocy znowu była pełnia. Co niezwykłe, wszystkie trzy czarownice przybyły wcześnie do stojącego głazu. Był tym tak skrępowany, że ukrył się w krzewach kolcolistu.