Verence uprzejmie wskazał narzędzie i wytłumaczył, jak się go używa.
— Stanowczo nie.
— Karzący Rozżarzony But?
— Coś za dobrze znasz te nazwy — stwierdziła surowo Niania. — Na pewno nie używałeś tych rzeczy za życia?
— Wykluczone, Nianiu — zapewnił duch.
— Chłopcy, którzy kłamią, trafiają w nieprzyjemne miejsca — ostrzegła.
— Prawdę mówiąc, większość z nich sprowadziła tu osobiście lady Felmet — przekonywał król. Jego położenie i tak było raczej niepewne i wolał nie martwić się dodatkowo o jakieś nieprzyjemne miejsca.
Niania pociągnęła nosem.
— No dobrze — rzekła udobruchana. — To były „kleszcze”.
— Przecież to są obcęgi, nie… — zaczął Verence, ale w ostatniej chwili ugryzł się w język.
W dorosłym życiu nie bał się żadnego człowieka, bestii ani połączenia ich obu, ale głos Niani budził wspomnienia szkoły i pokoju dziecinnego, srogich poleceń wydawanych przez sztywne damy w długich spódnicach, a także zdrowego jedzenia — głównie szarego i brązowego. Wtedy wydawało się niestrawne, ale dzisiaj myślał o nim jak o ambrozji.
— Pięć do zera dla mnie — oświadczyła z zadowoleniem Niania.
— Oni niedługo wrócą — przypomniał król. — Jesteś pewna, że nic ci nie grozi?
— A gdybym nie była, to w czym mógłbyś mi pomóc? Brzęknęły odsuwane rygle.
Kiedy miotła Babci niepewnie zniżała się do lądowania, przed zamkiem czekał już spory tłumek. Ludzie umilkli. A gdy czarownica ruszyła do bramy, rozsunęli się, by zrobić jej miejsce. Niosła pod pachą kosz jabłek.
— W lochach jest czarownica — szepnął jej ktoś do ucha. — Podobno straszliwie ją torturują.
— Bzdura — rzuciła Babcia. — To niemożliwe. Przypuszczam, że Niania Ogg przyszła doradzić królowi czy coś w tym rodzaju.
— Podobno Jason Ogg zwołuje braci — oznajmił zalękniony kramarz.
— Szczerze wam radzę, wracajcie do domów — powiedziała Babcia Weatherwax. — Prawdopodobnie zaszło nieporozumienie. Wszyscy wiedzą, że nie można uwięzić czarownicy wbrew jej woli.
— Tym razem sprawy zaszły za daleko! — zawołał któryś z wieśniaków. — Najpierw te pożary i podatki, a teraz to. Wszystko przez czarownice. To się musi skończyć. Znam swoje prawa.
— A jakie to prawa? — spytała Babcia.
— Prawo przekładania, dojenia krowy, gadania, prawo do resztek, do bójek, do miodu i szpuntu — wymienił posłusznie wieśniak.
— I do zbierania żołędzi co drugi rok. I prawo do wypasania dwóch trzecich kozy na wspólnych łąkach. Dopóki on jej nie spalił. A to była wspaniała koza.
— Daleko można zajść, kiedy tak dobrze zna się swoje prawa — pochwaliła go Babcia. — Ale teraz idź do domu.
Odwróciła się i spojrzała na bramę. Na warcie stało dwóch wyjątkowo czujnych strażników. Babcia podeszła bliżej i wbiła wzrok w jednego z nich.
— Jestem bezbronną handlarką jabłek — oznajmiła głosem, który bardziej by się nadawał do wypowiedzenia średniej wojny. — Pozwól mi przejść, skarbie.
Ostatnie słowo kryło w sobie ostrze.
— Nikomu nie wolno wchodzić do zamku — odparł strażnik.
— Rozkaz księcia.
Babcia wzruszyła ramionami. O ile pamiętała, gambit handlarki jabłek poskutkował tylko raz w całej historii czarodziejskiej sztuki. Ale był tradycyjnym otwarciem.
— Znam cię, Champecie Poldy — rzekła. — Pamiętam, że kładłam do grobu twojego dziadka, a ciebie przyjmowałam na świat.
— Obejrzała się na gapiów, zebranych kawałek dalej, potem na strażnika, którego twarz zmieniła się już w maskę grozy. Pochyliła się do niego. — Pokazałam ci pierwszą kryjówkę w tym padole łez, i na wszystkich bogów, jeśli teraz staniesz mi na drodze, pokażę ci twoją ostatnią.
Włócznia brzęknęła cicho, wypadając z zesztywniałych palców strażnika. Babcia poklepała go pocieszająco po ramieniu.
— Nie przejmuj się — powiedziała. — Masz, zjedz jabłko.
Zrobiła krok i druga włócznia zagrodziła jej drogę. Z zaciekawieniem podniosła głowę.
Drugi strażnik nie pochodził z Ramtopów. Ten miejski najemnik został tu ściągnięty, gdy zaszła potrzeba uzupełnienia przerzedzonych w ostatnich latach szeregów. Twarz pokrywała mu siatka blizn. Kilka z nich ułożyło się w coś, co miało przypominać wzgardliwy uśmieszek.
— Więc to jest magia czarownic, tak? — zapytał. — Słaba. Może wystraszyć tych wiejskich głupków, kobieto, ale mnie wcale nie przeraża.
— Myślę, że wiele trzeba, żeby przestraszyć takiego silnego chłopaka jak ty — powiedziała Babcia, sięgając do kapelusza.
— I nie próbuj mnie zagadywać. — Strażnik patrzył prosto przed siebie, kołysząc się lekko na piętach. — Stare baby dyrygujące ludźmi! Powinno się z tym skończyć.
— Jak sobie życzysz. — Babcia odsunęła włócznię.
— Posłuchaj! Mówiłem chyba… — zaczął strażnik, chwytając Babcię za ramię.
Jej dłoń przesunęła się szybko; patrzącym zdawało się niemal, że pozostała nieruchoma. Ale nagle strażnik trzymał się za rękę i jęczał.
Babcia wsunęła spinkę na miejsce i ruszyła biegiem.
— Zaczniemy od prezentacji narzędzi — oznajmiła z satysfakcją księżna.
— Już widziałam — odparła Niania Ogg. — Przynajmniej te, które zaczynają się na K, S, T i W.
— Zobaczymy, jak długo zdołasz utrzymać ten lekki ton rozmowy — warknęła księżna. — Rozpal ogień, Felmet.
— Rozpal ogień, Błaźnie — polecił książę.
Błazen ruszył powoli. Nie tego się spodziewał. Torturowanie ludzi nie mieściło się w jego planach. Zadawanie z zimną krwią bólu starszym paniom nie było jego sprawą. A już zadawanie bólu czarownicom, i to z krwią w dowolnej temperaturze, nie było sprawą nawet bliższych i dalszych krewnych.
— To mi się nie podoba — mruknął pod nosem.
— Świetnie — stwierdziła Niania Ogg, obdarzona doskonałym słuchem. — Zapamiętam, że ci się nie podobało.
— Co to ma znaczyć? — spytał ostro książę.
— Nic takiego — odparła Niania. — Długo to potrwa? Nie jadłam jeszcze śniadania.
Błazen zapalił zapałkę. W powietrzu koło niego nastąpiło leciuteńkie zawirowanie i płomyk zgasł. Zaklął i wziął następną. Tym razem drżącą dłonią doniósł ją aż do paleniska, nim także zapłonęła jaśniej i zgasła.
— Pospiesz się, człowieku! — krzyknęła księżna, rozkładając narzędzia.
— Jakoś nie chce się zapalić — wymruczał Błazen, kiedy płomyk następnej zapałki wyciągnął się w jasną smugę i zgasł.
Książę wyrwał mu z ręki pudełko i upierścienioną dłonią uderzył w twarz.
— Czy żaden mój rozkaz nie może być wypełniony?! — wrzasnął. — Kaleka na duchu! Słabeusz! Daj pudełko!
Błazen cofnął się. Ktoś, kogo nie widział, szeptał mu do ucha słowa, których nie mógł zrozumieć.
— Wyjdź — rozkazał książę. — Dopilnuj, żeby nam nikt nie przeszkadzał.
Błazen potknął się o stopień, odwrócił się i z ostatnim, badawczym spojrzeniem w stronę Niani, wyskoczył za drzwi. Podskakiwał jeszcze trochę, z przyzwyczajenia.
— Ogień nie jest niezbędny — oświadczyła księżna. — Po prostu pomaga. A teraz, kobieto, czy się przyznasz?
— Do czego? — zapytała Niania.
— Wszyscy wiedzą, do czego. Zdrada. Złowrogie czary. Udzielanie pomocy wrogom króla. Kradzież korony…